Mój dziadek ze strony matki był sierotą. Jego rodzice trafili z nim do Serbii, gdzie zmarli na tyfus. Rodzina, która zatrudniała pradziadków także zmarła w czasie tej epidemii i dziadek jako bardzo młody chłopak trafił do sierocińca. Po osiągnięciu pełnoletności wrócił do Polski z zamiarem wyjechania do Argentyny, gdzie miał wujka, ale wcześniej musiał odbyć służbę wojskową.
Sam się zgłosił do wojska i został ułanem. Opowiadał zawsze dużo o koniach i o ich różnych zwyczajach. Potrafiły, gdy jeźdźcom wydawano rozkaż „przez łeb skok”, zadzierać wysoko głowy, żeby utrudnić ludziom skok. W wojsku nauczył się zawodu, był przeszczęśliwy, bo spotkał moją babcię. Ona dla odmiany uciekła ze wsi do miasta na służbę, bo rodzina chciała wydać ją za bogatego chłopa, który był przerażającym wariatem i wiedziała, że zginie, bo ją zatłucze. Niestety, jak zwykle w takich sytuacjach tylko ona zauważyła, jakim rodzajem człowieka jest zalotnik. Zerwała całkowicie kontakty ze swoimi bliskimi. Dziadek był sierotą, ona zdecydowała, że nie ma rodziców. Tak więc oboje nie mieli żadnej rodziny, tylko siebie. Dopiero potem babcia pogodziła się ze swoją rodziną.(1) Mój dziadek wrócił do służby wojskowej przed wrześniem 1939 roku. Nie był dowódcą, był zwykłym ułanem, jeżeli w ułanach mogło być coś zwykłego. Jego oddział wpadł w pułapkę, a dowódca wydał rozkaz żołnierzom, żeby się poddali, sam zaś popełnił samobójstwo strzałem w głowę. Po części jego działanie wynikało z honoru, po części z tego, że nie chciał, żeby Niemcy wydobyli z niego informacje, jakie posiadał. A każdy torturowany w końcu mówi. Dziadek miał szczęście, że jego dowódca był inteligentny i chciał ocalić swoich ludzi przed śmiercią. Wszyscy z tego oddziału przeżyli. Mój dziadek trafił do obozu jenieckiego, a potem został przymusowym robotnikiem na wsi, co było zresztą chyba lepszą rzeczą niż siedzenie w obozie i umieranie z głodu. Nie trafił źle, miał ponownie szczęście.
Uczyłam się jazdy konnej jako małe dziecko. Moja siostra też umie jeździć, chociaż może nie czuć się pewnie. Ale myślę, że tego się nie zapomina. Gdy zaczynałam studia, znajomy z UW zaciągnął mnie na Legię, na naukę jazdy konnej. Nie pamiętałam wtedy, że kiedykolwiek się uczyłam. Weszłam w kurs po kilku pierwszych spotkaniach i trafiłam na bardzo nieogarniętego trenera, który nie pozwolił przywitać mi się z koniem. Był poniedziałek i zwierzę było zirytowane bezczynnością i szczekającym psem, którego nikt nie zauważał, a powinien być wyproszony z padoku. Nikt nie powinien mnie zmuszać, żebym wsiadła na tak traktowanego konia. Zirytował się tak, że mnie zrzucił. Na całe szczęście wiedziałam, jak się zachować. Zasada jest jedna – po czymś takim trzeba przeprosić konia, bo jest zestresowany. Dostał ode mnie kostkę cukru i jabłko, przytuliłam się do jego szyi. Pozwolił mi na sobie wsiąść. Idiota trener kazał mi anglezować w rytmie zupełnie nie zgodnym z ruchem konia. Dopiero gdy konia pograłam, żeby ruszył szybciej, udało mi się z nim zgrać. Wtedy też sobie przypomniałam, że już jeździłam jako dziecko. Umiejętności zostały. Dogaduję się doskonale ze zwierzętami. Reszta kursantów nie miała już z tym koniem żadnego problemu. Dostawał łapówkę od każdego, bo podzieliłam się tym, co przyniosłam dla konia, i był zachwycony.
⛧⛧⛧
(1) Jak się potem okazało moja babcia uratowała życie, uciekając przed małżeństwem, w które chcieli ją wpakować bliscy (też pewnie świrus urobił ich, wmawiając ludziom nieprawdę, że są razem, w nadziei że wybranka się dostosuje, bo nie będzie mieć wyboru). Wiedziała, co robi odrzucając psychopatę, bo widziała jak ją traktował. Niechciany zalotnik, który w oczach wszystkich uchodził za ideał, zamordował kobietę, z którą się w końcu ożenił. Zatłukł ją gołymi pięściami i wylądował za to zabójstwo w więzieniu. Szkoda tylko, że nikt wcześniej nie wierzył mojej babci, kim on jest i jaki jest. Możliwe, że jej przyjaciółka by przeżyła. Podobnie jak kilka osób z mojej historii.