Niewolnictwo

Jednym z paradoksów amerykańskiego Południa z czasów sprzed wojny secesyjnej jest jak niewiele osób utrzymywało rzesze niewolników w metaforycznych kajdanach. Powiedzmy sobie szczerze – na plantacjach większość to pracujący na polu i domu niewolnicy. Rodzina właścicieli ziemskich oraz poganiacze niewolników stanowili tak niewielką część ludzi mieszkających na plantacji, że ludzi którzy nie wiedzą, jak działa terror, to dziwi. Bo przecież, jakby niewolnikom się niewola nie podobała, to by sobie poszli.

Teoretycznie to możliwe, że mogliby sobie pójść, porzucić plantacje i uciec w Interior, wżenić się jakieś indiańskie plemię i dożyć starości. Niestety w Stanach w tamtych czasach istniała instytucja zawodowego łowcy zbiegłych niewolników i nawet jeśli większość nie złapano, to ci których udało się złapać służyli za przykład, co spotyka za nieposłuszeństwo wobec właściciela. A los takich ludzi nie był godny pozazdroszczenia.

Terror na plantacji był codziennością niszczącą psychikę niewolnika i sprawiającą, że nie mógł się zbuntować, tylko stawał się milczącą biologiczną maszyną, którą zjadała depresja. Wiele było samobójstw wśród niewolników i niewielu dożywało zaawansowanego wieku, bo nawet jeśli się nie zabili, to praca ponad siły i zle warunki podkopywały ich siły. Dodatkowym zarobkiem dla plantacji było rozmnażanie niewolników na sprzedaż. Kobiety były jak nioski i tyle samo miały praw. Buntowali się, oczywiście, ale zakatowanie człowieka na śmierć na oczach innych odbierało nadzieję na celowość buntu. Podobnie robią współcześni łowcy niewolników, chociaż ich działalność jest nielegalna, ale o tym za chwilę.

Zaznaczmy, że właściciele niewolników nie byli chorzy psychicznie, tak samo jak nie byli chorzy psychicznie hitlerowcy. Byli produktem swojej kultury oraz tych gorszych stron ludzkiej natury.

Terror stosowali niemieccy wojskowi w czasie Drugiej Wojny Światowej, stosują też przestępcy – kobiety pracujące w burdelach naprawdę nie robią tego z wolnej woli, tylko dlatego, że poddano je terrorowi i przekonano, że nie mogą zrobić nic innego, żeby przeżyć. Niestety z powodu zmian w psychice nie potrafią się skutecznie zbuntować i odejść. Terror stosuje też Kościół Rzymsko-Katolicki oraz inne wywodzące się z niego sekty, szczególnie Opus Dei. Też zaszczuwa do końca osoby, które nie chcą się zgodzić na odgrywanie roli, którą im wyznaczono.

Zostawmy na razie Opus Dei na boku, zajmijmy się codziennym terrorem, jakim poddaje się dzieci w czasie katechezy. Małe dzieci – a siedmiolatki nie są dużymi dziećmi – są zastraszane piekłem i przekonywane, że są złe, jeśli nie będą wykonywać swoich obowiązków wobec Kościoła. A mają obowiązek Kościół utrzymywać i trzymać buzię na kłódkę. Sama słyszałam, że nawet jeśli wiem coś o jakimś księdzu złego, to mam nic nie mówić, bo pójdę do piekła i to ja będę winna zgorszenia jako ta, co rozpowszechniła. Wbijano mi do głowy, że tylko ślub kościelny jest ważny i sama będąc ateistką w pewnym momencie swojego życia musiałam zwalczyć nachalne myśli, że trzeba brać ślub w kościele, bo inaczej coś złego się stanie i nie wypada. Mam doświadczenie w walce z takimi stanami lękowymi, których bym nie miała, gdybym nie uczęszczała na religię jako dziecko. Kościół rządzi za pomocą lęku i tylko dzięki temu ludzie nie dostrzegają, że utrzymują oszustów, szarlatanów oraz imbecyli, których jedynym zainteresowaniem jest powiększanie własnej władzy oraz stanu posiadania.

Ale wróćmy do Opus Dei. Jest to podobnie zdemoralizowana organizacja jak plantatorzy z Południa Stanów. Atakują ludzi już w dzieciństwie i wpędzają w stany lękowe, wmawiając, że są źli ze względu na to, że się urodzili kobietami. Działają terrorem i zastraszeniem, wywołują syndrom sztokholmski i produkują posłusznych niewolników, jak plantatorzy oraz przestępcy. Psycholog-kryminolog nie ma wątpliwości, w jaki sposób z ludzi tworzy się niewolników. Kościół opanował ten proces do perfekcji.

Opus Dei stanowi część Kościoła Rzymsko-Katolickiego i to jego członków opierają oraz obsługują posłuszne pracownice zwerbowane przez ludzi Kościoła do pracy, dzięki której „nie pójdą do piekła”. Niewolnice te nie mają ubezpieczenia, żyją we współczesnych czworakach i nie oglądają żadnej wypłaty. Za to ludzie, którzy ich tak urządzili, dzielą się kasą i mają – jak to usłyszałam – „udziały” w tych pracownicach, którego podobno „muszą odpokutować” i dlatego zapracowują się dla Kościoła. Czasem słyszą, że mają jakiś „dług” do odpracowania, bo ktoś już tyle „zainwestował” w rekrutację i musi w końcu mieć jakiś dochód. Ciekawe, że inni przestępcy – mam na myśli handlujących żywym towarem alfonsów – robią dokładnie to samo i wmawiają swoim ofiarom, że „muszą odpracować” wyimaginowane długi. Sama jako dziecko i później słyszałam od rekrutera z Opus Dei, że jestem „winna pieniądze”. Podlegałam takiemu terrorowi jako małoletnia, przekonywano mnie, że mam się zgodzić na taki los, bo „Bóg tak chce” i mam „powołanie”, bo podobno jakaś zakonnica to „powołanie” „rozpoznała”. (Jak rozumiem, chodziło o zakonnicę, której równo pyskowałam na religii.) A tak naprawdę ktoś chciał zarobić na mojej krzywdzie i pracy oraz zrobić przyjemność schizofreniczce z mojej szkoły. Oczywiście przekonywano mnie, że nie wolno mi nic powiedzieć moim rodzicom. Jasne, że się nie posłuchałam.

Mam nadzieję, że po upublicznieniu mojej apostazji ci sekciarze i posiadacze niewolnic się ode mnie odpierdolą. Nie mam za co pokutować, za to moi prześladowcy mają bardzo dużo – jakby to powiedzieli chrześcijanie – na swoim sumieniu, nawet jeśli go nie mają.

Dodaj komentarz