Mój tata jako dziecko był wywożony w Alpy, żeby zobaczył śnieg, ponieważ wnuk Norwega i prawnuk Szwedki nie mógł wyrastać nie znając śniegu, a we Francji, gdzie mieszkał, śniegu było tyle co pies napłakał, więc trzeba go było szukać w górach. Ja byłam wychowywana w podobny sposób, gdy tylko się dało, byłam wysyłana w Tatry, żebym przypadkiem nie zapomniała, skąd nasza rodzina ze strony pochodzi (w sensie z miejsca, gdzie zimno i śnieżnie) i jak wygląda sam śnieg.
Nadal się cieszę, gdy czuję zapach nadchodzącego śniegu w powietrzu i nie przeszkadza mi śnieg w zimie. Ma być śnieżnie w czasie zimy i jestem jedną z tych osób, które szlochają z powodu zmiany klimatu. Kiedyś to były zimy, hej!
Na przykład Zima Stulecia. Przypadła na lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku, kiedy byłam zupełnym gówniakiem. Powiem tylko tyle, że to była odpowiednia ilość śniegu w moim rozumieniu. Ryłam tunele w zaspach, tyle śniegu napadało. Chowałam się w wykopanych pieczarach. Spędzałam godziny poza domem.
Po powrocie zdejmowałam mokre od tarzania się w śniegu spodnie, a matka neurolog widząc moje czerwone z zimna nogi kazała mi pokazać palce u nóg. Doliczyła się wszystkich, nie było odmrożeń.
Mój tata nie podzielał jej paniki, uspokajał ją, że jestem genetycznie dostosowana do zimna i że nic sobie nie odmrożę, chyba że trafię rzeczywiście na Prawdziwą Północ. Wiecie, tam gdzie do tej pory mieszkają Lodowi Olbrzymi i panuje Prawdzie Zimno. Chociaż i wtedy nic mi się nie stanie. Bo nie, bo to jego geny.
Lubię ciepłe morza, ale i tak nadal marzę o wyprawie na Prawdziwą Północ motorowymi saniami, tam gdzie w ciszy padają płatki śniegu i panuje arktyczna noc zakłócana co najwyżej zorzami.