Środki wymiotne

Wśród różnych symptomów psychofizycznych, które można wywołać u ofiary syndromu sztokholmskiego są wymioty. Spotkało mnie to, gdy byłam studentką. Wymioty wystąpiły po przyjęciu, na których jedna z „narzeczonych” Rafała zaatakowała seksualnie mojego faceta, co miałoby niby nakłonić mnie nie do powrotu do „męża”, i do dania mu rozwodu, bo idiotka po agresywnym pomizianiu mojego mężczyzny (który się nie zorientował, kto mu okrakiem usiadł na kolanach) oświadczyła, że ona i Rafał się bardzo kochają i mam sobie przypomnieć, że mam męża. Pipa została wyśmiana, bo zupełnie nie wierzyłam w jej miłość, skoro tak agresywnie i wręcz pornograficznie potraktowała mojego narzeczonego. Do tego Michał jak najbardziej potwierdził, że był moim pierwszym mężczyzną. W naszym przypadku bólu i krwi przy zerwaniu hymenu nie dało się nie zauważyć. (Dla ciekawskich – wycofał się i musieliśmy spróbować po jakiejś chwili.)

Dzień później zaczęły się wymioty z przypominaniem sobie słów, które mi wbito podczas sesji terroru do głowy. Miałam uświadomić sobie, że wyrzucam z siebie szatana i podobne temu sugestie, w które miałam uwierzyć i się „nawrócić”. Nie pamiętałam wtedy, kiedy dokładnie zostałam zaatakowana, ale podobne metody były wśród moich notatek z psychologii, więc się sama zdiagnozowałam. Wiedziałam, że stres zaburza pamięć. Wylądowałam wtedy czym prędzej u mojego wykładowcy, który był też psychoterapeutą. On pamiętał, że mówiłam mu wcześniej o atakach terrorystów. Wtedy udało się mnie wyprowadzić z syndromu.

Ale zostałam zaatakowana ponownie. I te ataki, jak podejrzewam, nigdy nie ustąpią, bo są inspirowane przez schizofreników. A schizofrenicy nigdy nie przestają nękać osoby, która się stała się ich obsesją. Albo uda jej się uciec (najlepiej do innego kraju), albo schizofrenik trafia do szpitala, albo kończy się to samobójstwem ofiary zaszczucia. Możliwa jest też wersja zabicia schizofrenika, ale nie radzę, odpowiada się jak za człowieka.

No więc, nie – nie wyrzuciłam z siebie szatana. Trzyma się całkiem mocno, a „święta” Renata czy Barbara nigdy mnie nie „nawróciły”.

Dodaj komentarz