Archiwum miesiąca: kwiecień 2024

Bjorn

To chyba będzie najtrudniejszy wpis. Byłam po brutalnym zbiorowym gwałcie na uczelni, dochodziłam do siebie i w lato postanowiłam przejść się po Szlaku Królewskim, żeby zupełnie nie stracić mięśni. Mijałam cudzoziemców, dwóch facetów i kobietę, gdy zauważyłam, że jeden z gości, piękny blondyn o skandynawskiej urodzie, potyka się i płacze.

Musiałam zapytać, co się dzieje i zacząć z nimi rozmawiać. Tak poznałam Bjorna i zakochanych w nim przyjaciół, którzy próbowali go podtrzymać na duchu po próbie samobójczej. Stracił miłość życia, kochał ją od podstawówki, ale dla niej była to jedynie przyjaźń i zaręczyła się z kimś innym. Był po próbie samobójczej. Kontrolnie zapytałam go o jego ulubiony zespół. Odpowiedział, że Megadeth.(*) Skoro okazał się być metalem, mogłam z nim rozmawiać dalej. Zaczęłam go pocieszać i z nim flirtować, żeby poprawić mu humor.

Uganiali się wtedy za mną dwaj smarkacze z fandomu, jeszcze z podstawówki, ale chyba wypierali, ile mam lat. W każdym razie nigdy nie traktowałam ich poważnie (chociaż żartując obiecałam jednemu z nich, że będzie moim narzeczonym, jeśli Bjornowi coś się stanie) . Po jakimś czasie spotykania się z Bjornem i podnoszenia go na duchu, zaręczyłam się z nim. Mniej więcej wtedy zaczęłam go nazywać Mr Big (a było to wiele tak przed powieścią o przygodach Carrie Bradshow z Nowego Yorku). Autentycznie cudem po zbiorowym gwałcie z pobiciem byłam w stanie podnieść bez leków i bez psychoterapii, pewnie dlatego że pomagaliśmy sobie z Bjornem nawzajem.

Ludzie podobno nie wiedzieli, co się działo dalej na uczelni i w moim życiu. Nic nie zauważyli, za to czerpali informacje od najgorzej mi życzących ludzi, pragnących zrealizować swoje schizofreniczne plany zniszczenia mi życia i narzucenia mi kogoś, kogo nienawidzę. Gdy tylko puściłam informacje o zaręczynach, uruchomili się wariaci z Opus Dei, zaprzyjaźnieni z nimi wariaci-politycy oraz moja domowa wariatka. Wszystkich zaczęło przeszkadzać, że znalazłam szczęście i zamierzam ułożyć sobie życie.

Przeszłam piekło. Zorganizowano mi pranie mózgu, w którym wziął udział okłamany przez schizofreniczkę psychiatra. Długo się broniłam, długo z nim oraz z prześladowcą i gwałcicielem dyskutowałam, ale w końcu nastąpiło załamanie, z którego wyszłam z amnezją pourazową, obejmującą około dwa lata mojego życia.

Ja też mam granice swojej wytrzymałości i coraz trudniej mi się ładuje baterie (miałam ostatnio to szczęście, że moja kochana przyjaciółka z dzieciństwa zaprosiła mnie do Arizony, dzięki czemu się trochę wzmocniłam). A jeśli chodzi o fandom, to kurwa wysiadam i nie chcę jeździć w miejsca, gdzie mogę spotkać „moich” schizofreników, albo ich pomocników – czyli latające małpy (jak w języku pop-psychologii określa się takich głupów, którzy dają się łatwo wariatom podpuszczać i nakręcać do ataków na kogoś). A nie widziałam ostatnio nikogo, z kim bym chciała gadać. Nikt też jakoś nie garnął się do rozmowy ze mną. Więc jeśli chcieliście dobrze, trzeba było pozwolić mi rozmawiać z kimś kto chciał mi siebie przypomnieć, a nie był skurwielem i schizofrenikiem z Opus Dei. I nie okłamywać Bjorna na mój temat, ani dalej nie puszczać plotek. Wiem, że Opus Dei składa się z wariatów, którzy słodko przemawiają, ale nie miejcie wątpliwości, łżą i mają usposobienie egzekutorów Inkwizycji, to wariaci, którzy są gotowi zaszlachtować z zimną krwią, kogoś kto im się opiera, bo wtedy „idzie do Boga” (bo rozumiecie, jak żyje wedle własnego życzenia, i chce mieć męża i dzieci – więc uprawiać seks – to idzie w ich przekonaniu do piekła). I jak ktoś mnie lubi to zamiast przeprosin, chętnie przyjmę oświadczenie w jaki sposób będą walczyć z Opus Dei i tą całą czarną zarazą.

I nawet jeśli jestem samotna, to uważam, że mam cudowne i wspaniałe życie w porównaniu do tego, w co chcieli mnie ubrać schizofrenicy. Przynajmniej żyję, ich ukochany wariat by mnie zabił. Jestem o wiele szczęśliwsza sama, niż bym była kiedykolwiek realizując jakieś plany szaleńców z PiSu. Więc zamknijcie wstrętne ryje z waszymi uwagami, że jestem sama na własne życzenie, bo mogłam być z tym lub tamtym schizofrenikiem. Nie, kurwa, jestem sama bo najpierw postanowiliście zaszczuć mnie i zniszczyć mój związek z lat licealnych, a potem zaszczuliście mnie i Bjorna.

I czasem zazdroszczę Vargowi, że zabił swojego wariata, który go nękał latami i w końcu rzucił się z nożem. Dostał o wiele za długi wyrok za coś takiego, ale i tak krótszy niż moje zmarnowane życie, a przede wszystkim zdrowie psychiczne i lata wychodzenia z efektów prania mózgu i zastraszenia. Co przypomina mi dyskusję z moim psychoterapeutą z dzieciństwa. Zabicie tego szmelcu mniej by mnie kosztowało niż te osiem lat więzienia Varga, gdy wiemy już, jak potoczyło się moje życie.(**) Jedna osoba znika lub idzie się leczyć, a całe moje życie (oczywiście z perspektywy licealistki lub studentki z amnezją) byłoby szczęśliwe. Niestety przez jakieś picze z Opus Dei musiałam wszystkie traumy odgrzebać, od najwcześniejszego dzieciństwa, bo nie dawaliście spokoju i koniecznie chcieliście wiedzieć, co się stało. Odpierdolcie się ode mnie, nie musieliście wiedzieć. Nigdy nie miałam żadnych przyjaciół z Opus Dei.

(*) Ponieważ praktycznie od początku życia mam problemy ze schizofrenikami o różnym stopniu pokrewieństwa ze mną lub zupełnie niespokrewnionych, to przeprowadzam szybki test i odsiewam ludzi niesłuchających metalu, jeśli się zastanawiam nad poderwaniem kogoś. Wiadomo wtedy, że nie nie należą do żadnej chrześcijańskiej sekty i mogę czuć się bezpiecznie. Każda osoba z fandomu, która kiedykolwiek nabijała się ze mnie, bo jakaś schizofreniczka opowiedziała, że jestem żoną jakiegoś chorego debila z Opus Dei proszona jest o zdechnięcie i nie pokazywanie mi się nigdy więcej. Mogłam nie pamiętać, że schizofreniczny ksiądz sobie uroił, że połączy dwulatkę ze znajomych schizofrenikiem, ale do kurwy nędzy nadal w takiej sytuacji powinien każdy bydlak wierzyć ofierze takiego stalkingu, a nie schizofreniczkom z Opus Dei, które radośnie kłamią i wspierają kolegę schizofrenika ze swojej organizacji (którego poznały dzięki księdzu). A każdy psychoterapeuta, który wmawia, że nic nie trzeba robić, że to nie jest niebezpieczne, że sam pójdzie się leczyć, powinien pójść do więzienia za współudział.

(**) I może niekoniecznie zabijanie byłoby dobrą metodą, ale odradzanie aktywnego ratowania się przed zaszczuciem przez schizofreniczną zgraję pojebańców z Opus Dei, „bo to nie będzie takie groźne,” nie było dobrą strategią prowadzenia tej „terapii”. Ani uczenie „niemyślenia o tym”. Zawsze o wiele lepsze jest podejście wojskowe, czyli na przykład w stanach lękowych po pobiciu i gwałcie, gdy wiadomo że sprawcy nadal chodzą po świecie, sprawienie sobie psa i broni, jest lepszym rozwiązaniem niż robienie z siebie chorego psychicznie. Masz prawo przez jakiś czas mieć gorsze samopoczucie i lęki, nie musisz od razu jechać na lekach. Psychika też ma pewne możliwości samo naprawy. Najczęściej uspokajające tabletki wystarczą. Prawidłowe wsparcie innych ludzi też jest ważne. Albo omijaj miejsca, gdzie grasują przestępcy (czytaj chorzy psychicznie). Zawsze lepiej jest się zastanowić, co można zrobić, żeby zwiększyć bezpieczeństwo, niż dać się wtórnie traumatyzować statusem osoby „która ma problemy” i bierze leki. Szczególnie, gdy wariaci wmawiają swoim ofiarom chorobę psychiczną. Jednym słowem żmija wróciła i zostaje.

Better people

Bo wiecie, jeśli ktoś jest miły, to nie znaczy, że zawsze się da człowiekiem pomiatać. Są osoby, które straciły już moją miłość na zawsze. Szczególnie pasożyty i narcyzy, domagające się prezentów za drobne uprzejmości. I wariaci, którzy się nigdy nie chcieli leczyć. Wyraźnie zapomniały, ile ode mnie dostały bez oczekiwania niczego w zamian. A ostrzegałam.

(Tak się wychodzi na słuchaniu zdemoralizowanych, chorych psychicznie pind bez skończonej podstawówki, które się podają za wielkie psychoterapeutki. Tak imponowało, że szastają pieniędzmi? I nic nigdy nie wzbudziło żadnego podejrzenia? Serio-serio? I dlaczego się same nigdy nie leczyłyście?)

Syndrom sztokholmski

Jak wiadomo, uczęszczałam do podstawówki z dziećmi chorymi psychicznie z równie chorych psychicznie rodzin związanych z Kościołem. Jedna z panien, Dorota lub Anna, powiedziały mi, że znają Ryszarda i to mój mąż. Co mogłam powiedzieć – jedynie że sama znajdę sobie męża.

Co się działo dalej w moim życiu? Wywoływanie syndromu sztokholmskiego. Czyli gwałt z duszeniem i dalej wizyty gwałciciela w domu, udawania przed wszystkimi przyjaciela i wielokrotne próby owinięcia dookoła palca. Jest to mechanizm znany psychiatrii, gdzie ofiara gwałtu przez kontakt z gwałcicielem traci pamięć i po zastraszeniu, podporządkowuje się i zaczyna bezkrytycznie powtarzać jego słowa i mu wierzyć, więc robi, co jej każe robić. A przynajmniej do tego dążył. Nie zdołał mnie w ten sposób zniszczyć do końca, zawsze mnie ratowało mnie aktywne szukanie pomocy, a także sprawdzanie, co adorator ma w głowie. Jest to jamochłon bez żadnych zainteresowań i ogłady. Jak powiedział mi w fazie zastraszania mnie, czyli ostrej fazie psychozy, urodził się w burdelu i to dokładnie opisuje jego świat i co ma w głowie. Zabawne jest , że człowiek, który dla mnie (i dla policji) jest potworem, dla innych jest idealnym katolikiem z Opus Dei, który ma szanse zostać po śmierci świętym, więc wymyślają i próbują fabrykować jego „cudy”.

Ludzie z Opus Dei mnie karnie zgwałcili w czasie studiów. Mój narzeczony i przyjaciele byli bezpodstawnie oskarżani o gwałty już wtedy w latach dziewięćdziesiątych – tak długo się ciągną te pomówienia – i sami się zgłosili na pobranie próbek DNA, żeby ich wykluczyć, tak jak im poradziłam. Pomimo tego nadal wariaci próbują zwalić na nich winę i wybielić swoich. Mam dosyć skopanego ustawodawstwa w Polsce. Do kurwy nędzy, dlaczego zgwałcone dzieci muszą słyszeć, że nic się nie da zrobić, bo to wariat? Dlaczego zgwałcone studentki nie mogą liczyć na spokój, bo gwałciciele to wariaci? I muszą znosić nękanie na uczelni? Dlaczego musiałam znosić męki psychiczne zadawane mi przez wariatki, które chciały, żeby Ryszard wyszedł na wolność? I tak za długo tego gwałciciela i mordercę ratowała choroba psychiczna czy koneksje z najważniejszym w Polsce księdzem Opus Dei, który praktycznie zarządza ruchem kadrowym w PiS. W efekcie dla każdego polityka tej partii sprawianie przyjemności temu społecznemu odpadowi było obowiązkiem, bo „ksiądz lubi Ryszarda”.

Szczęśliwie Ryszard wpadł i siedzi – i to z niemożliwością zwolnienia. Już w więzieniu, postanowił zastraszać dalej swoje ofiary. Najbardziej oburzające jest, że wszystkie obciążające go dowody musieli zdobyć straumatyzowani ludzie, których prześladował (w tym dziecko), bo państwo z kartonu rządzone przez PiS, nie potrafiło zdobyć się na rozpracowanie go metodami śledczymi i chronienie przede wszystkim zdrowych ludzi. „Pomagamy i chronimy?” Wiem, że w końcu pomogła policja, ale około 50 lat walki z tym wariatem i jego fanami bez możliwości zaczerpnięcia oddechu to za dużo! Naprawdę musiałam przechodzić przez to wszystko, dlatego że chory psychicznie ksiądz zaręczył kilkuletnie dziecko?

Alkoholizm dziecięcy

Czasem można napotkać artykuły o FAS (czyli to co mają dzieci pijących matek), ale z reguły niewiele osób wie o alkoholizmie dziecięcym. W przypadku który znam, nieletnie dziecko zostało rozpite przez kolegę, którego rodzice trzymali zapas spory zapas słodkiego wina, i zupełnie nie kontrolowali, co się z nim dzieje. Podejrzewam, rodzinę z marginesu (czytaj chorą psychicznie). I ten młody alkoholik postanowił się podzielić tym łupem z innymi dziećmi. Więc pili codziennie, w dzikiej radości, zupełnie niekontrolowani przez nikogo.

Jak zwykle to bywa, ja pierwsza się zorientowałam w sytuacji, składając wizytę rodzinie, bo dostrzegam rzeczy, których głupie osoby nie dostrzegają. Co dalej przeżyli rodzice przypominało horror i było takim wysiłkiem, żeby młodą alkoholiczkę wyprowadzić na prostą, że rodzina tego nie uniosła. Padła pod ciężarem ciągłych awantur, trzaskania drzwiami i manipulacji oraz kłamstw. Problemem też była choroba psychiczna mamy. Skończyło się rozwodem.

Niestety, zalewany alkoholem dziecięcy mózg nie rozwija się prawidłowo i nie znosi najmniejszej krytyki, tym bardziej że podpadłam dziecku podnosząc alarm anty-alkoholowy. Wydawałoby się, że wszystko jest dobrze, ale ostatnio się przekonałam, że terapia wcale nie była sukcesem. Mózg wcale nie wyszedł z tego bez szwanku, tym bardziej że doszło picie w gimnazjum i później. Ale takie dzieci też kończą studia, szczególnie jeśli rodzice wyłożą szmal na prywatną uczelnię. W efekcie osoba wyrosła na narcyza i do braku krytycyzmu oraz przyjmowania za prawdę słów bywającego na konwentach przestępcy i nazywania go wujkiem, doszło zachęcanie go i okłamywanie różnych ludzi na mój temat. Przyłapałam też na zniekształcaniu moich słów i kłamaniu mnie w żywe oczy. Najwyraźniej wychowanie przez element z klasy wzięło górę i tacy ludzie zawsze będą punktem odniesienia. Ja wysiadam. Bawcie się dalej beze mnie. Miałam dosyć koleżanki Ani z podstawówki, jej kłamstw i chęci zniszczenia mnie. Też była dziecięcą alkoholiczką i wariatką, ale dla odmiany z marginesu społecznego (i to zadziwiające, że stanowiła dla pewnej pani, z którą studiowałam, nie mówiąc o innych osobach, godne zaufania źródło informacji o mnie, pewnie dlatego, że przedstawiała się jako Opus Dei). Tutaj też jest pewna ilość psychopatii i głupota oprócz innych rzeczy, więc niepotrzebne mi takie balasty na starość. Nie znoszę ograniczania mojej wolności osobistej, decydowania za mnie, z kim mam się spotykać lub rozmawiać. To elementarny brak szacunku dla drugiej osoby. W tej kwestii jestem satanistką i za coś takiego wylatuje się z rodziny. To dotyczy wszystkich. Nie chcę więcej słyszeć od nikogo, że pewna – już dorosła osoba – za moimi plecami z niezachwianą pewnością przypisuje mi poważną chorobę psychiczną, czy też jak na jakimś konwencie oświadcza, że nie jestem stanu wolnego i odgania zainteresowanego mną mężczyznę, decydując za mnie o moim życiu. Psychiatra mówi, że to wynika z choroby psychicznej tej osoby. Szkoda, że sama nie zorientowałam się wcześniej o wiele wcześniej.

Bye, bye, beautiful. Ale tu nie ma „I’ll be waiting” – bo to nie piosenka Nightwish, ale prawdziwe życie. Grzecznie wcześniej ostrzegałam, z kim nie należy rozmawiać i komu nie można wierzyć…

Terapia w kościelnym stylu

Jak pewnie moi Drodzy Czytelnicy zauważyli, mój blog ostatnio służy głównie wyrównywaniu rachunków z sekciarzami z Opus Dei i ich przyjaciółmi przestępcami (oraz politykami). Nie miałabym z nimi kontaktu, gdyby nie dewocyjna (czyli chora psychicznie) babcia. W pewnym momencie uznała, że musi wkroczyć z interwencją, ponieważ wychowujący mnie tata ateista chował mnie w duchu rozumu i logiki. Gdy miałam kilka lat przeprowadzono ze mną rozmowę ostrzegawczą. I dowiedziałam się, że mam wybór pomiędzy katolicyzmem, a prostytucją. Nie wiem, dlaczego niby ateizm mojego ojca i wychowanie bez katolickiego zabobonu miałoby do tego prowadzić, ale ksiądz tak uznał. Jak widać, księża i większość katolików są tak prymitywnymi, chorymi psychicznie ludźmi, że nie potrafią sobie wyobrazić istnienia innych systemów etycznych. Mój ojciec był najlepszym z ludzi, ale wmawiano mi, że był pedofilem i przestępcą. Wypchajcie się łotry! Chora psychicznie babcia wymyśliła sobie, że mój ojciec ateista miał zły wpływ na mnie i trzeba to zniwelować nękając mnie, torturując psychicznie i narzucając „czystego katolika” jako przyszłego męża. Pomysł księdza, że całkowicie nielegalnie zaręczy kilkuletnie dziecko bez zgody dziecka (zresztą o jakiej zgodzie można mówić w tym wieku) zasługuje na więzienie. Niestety kilka pań z mojej rodziny było w mniejszym lub większym stopniu chore psychicznie, więc uparcie dążyło i dąży do zrealizowania tego celu, albo wsadzenia mnie do psychiatryka. A ponieważ osoby chore psychicznie w Polsce są bezkarne i praktycznie nie ma możliwości kogoś ubezwłasnowolnić, gdy stoi za nimi organizacja religijna i/lub ktoś jest lekarzem (BTW często osoby chore psychicznie trzeba sprowokować, żeby się ujawniła choroba, przy lżejszej postaci można nie zauważyć przy przelotnym kontakcie – przy okazji brak wiary, rozpacz, luki pamięci czy objawy zaszczucia i traumy nie wystarczą do orzeczenia choroby psychicznej), jedyne co mogę zrobić, to prosić wszystkich, żeby mówili księdzu i wariatom, co o nich myślą i nie realizowali ich wariackich pomysłów.

Ksiądz zastraszał mnie ogniem piekielny, ale się nie ugięłam, tylko wskazywałam na błędy w logice mojego rozmówcy i powtarzałam, że tata mi inaczej mówił. Wtedy też poznałam instytucję „zaklinacza” Opus Dei, czyli specjalisty od prania mózgu ofiar tej sekty. Podobno też obraziłam bardzo księdza, mówiąc, że sama wybiorę sobie męża w przyszłości, więc jeśli nie chciałam Ryszarda, dano mi wybór pomiędzy zostaniem zakonnicą, a zostaniem prostytutką. Oczywiście, że nigdy nie chciałam zostać zakonnicą, chociaż też nie za bardzo wiedziałam, dlaczego miałabym zostawać prostytutką. (Jak później okazało się, że gwałcą i poniżają, jeśli ktoś ich zdaniem wybiera źle. Jak ktoś wątpi, wszystko jest na policji, cała prawda – jak mój ojciec mówił – jest na policji. Policja wspiera ofiary osób chorych psychicznie i gryzą palce z rozpaczy, że nie mogą lepiej pomóc, bo tylko przy bezpośrednim ataku fizycznym prosto jest wsadzić kogoś do wariatkowa.)

Usłyszałam też wtedy, że mam pogodzić się z tym, że ksiądz decyduje, kto z kim się ma ożenić w przyszłości i to jest uznana w Opus Dei praktyka. I tak powinien świat wyglądać. Nie miałam prawa być szczęśliwa, miałam cierpieć, żeby odcierpieć za „światowe” wychowanie mojego ojca. Uważali, że mogą robić wszystko, kłamać, manipulować i zastraszać, aby tylko osiągnąć swój cel i złamać czyjąś wolę, bo przecież „ratują przed piekłem.” Zastraszają dziewczynki i kobiety dając wybór między ich sposobem życia, a burdelem i upadkiem moralnym. Tutaj uwaga lingwistyczna: jak się później przekonałam, w języku Opus Dei ”upadek moralny” to gwałt zbiorowy, z wiązaniem, kneblowaniem i skopaniem. (Przy okazji – żaden metal mnie nie zgwałcił, a napewno nie Adam, Łukasz, czy Bjorn. Wiem dobrze, że to nie oni, więc wypchajcie się ze swoimi kłamstwami.) Jeśli ofiara dalej im się sprzeciwia i szuka sprawiedliwości, zmierzają do zaszczucia na śmierć. Czyli wyśmiewania, obgadywania oraz zaszczuwania w różnych miejscach i wmawiania, że nie było żadnego gwałtu, że tylko prostytutka przyszła na uczelnię popracować i obsłużyć klientów, czyli gwałcicieli. Powiedziano mi za co to kara i dokładnie wiem, że chodziło o odmowę zaakceptowania Ryszarda. I za to, że studiowałam, bo on nie chciał. Na całe szczęście siedzą, ale nie było łatwo ich zamknąć.

Kiedyś zapytałam kiedyś, jak ci wszyscy ludzie łączą religię z takim zachowaniem, usłyszałam, że wolno wszystko, ale przestępcy muszą współpracować z Opus Dei, słuchać księdza, i wtedy wszyscy będą mówić, że są święci. I nie wolno zaprzeczać, bo światem może rządzić tylko Opus Dei. I narzucać wszystkim swoje zwyczaje. Poznałam tę organizację, gdy miałam wtedy zaledwie kilka lat, a nękają mnie do tej pory. Rozumiem, że inne ich ofiary dawno już się zabiły, lub zostały zabite, jak moja przyjaciółka. Wygląda na to, że jestem najwredniejszą ofiarą Opus Dei, która jakoś nie chce umrzeć lub poddać się ich woli. Chociaż przy którymś kolejnym ataku skarżąc się na to, co robią usłyszałam, że skoro mam dosyć życia, to mam się zabić. Mogę mieć dosyć prześladujących mnie wariatów, bo życia nie mam dosyć, bo praktycznie zajmowałam się tylko przetrwaniem i była to wegetacja i wcale nie żyłam. Na efekty takiej traumy nie ma leków.

A co chce od swoich ofiar Opus? Najczęściej chodzi o ożenek lub zamążpójście. To są wariaci, więc nie dociera do nich, że nie należy gwałcić i upierają się, że po gwałcie, ktoś już jest jego żoną. Otoczenie często nie docenia zagrożenia. Nie jestem jedyną ofiarą. Moja przyjaciółka była podobnie potraktowana jak ja, a gdy zaczęła układać sobie życie z kimś, kogo pokochała, została zabita. Inne osoby z mojego otoczenia też były atakowane. Rozwalają kłamstwami dobre narzeczeństwa. Działają jako zawodowi oszuści i specjaliści od gaslightingu. Mordują ludzi i przejmują nielegalnie mieszkania po pomordowanych. Dwoje z moich przyjaciół zmierzyło się w sądzie z nimi i straciło mieszkania na rzecz Opus Dei po śmierci kogoś bliskiego. Dzieje się to zgodnie ze stałym wzorem. Dziewczynki i kobiety są gwałcone i pilnowane, żeby po traumie nigdy nie ułożyły sobie życia (bo przecież ksiądz ją dał komuś jako żonę). Wariaci dalej wmawiają wszystkim jakąś wielką miłość lub przyjaźń pomiędzy prześladowcami, a ofiarami (bo takie mają urojenia, a każdy kto się z tym nie zgadza, staje się wrogiem i powinien być zniszczony), by po śmierci ofiary zgłosić się z pretensją do dziedziczenia do sądu „Bo to przecież mąż, więc mu się należy” – ależ proszę pana nic się nie należy, bo to wariat, a to wszystko to bzdury. Oczywiście cała masa naiwnych, urobionych wcześniej ludzi, pomaga (bo ksiądz ręczy za kogoś, albo słyszeli o tym od wieków) i zgodnie bredzą o wspólnym gospodarstwie domowym. Potrafią też się podobnie „opiekować” innymi ludźmi wbrew ich protestom i też zgłaszać pretensje do majątku, który tym razem ma przejść „na Kościół, bo się nawrócił”.

Z szastającego kasą wariata (oficjalnie biedaka żyjącego z zasiłków lub z datków na swoją bieda-organizację) robią kogoś mieszkającego w wieży Złota 44 (moje źródła zaprzeczają, aby tam kiedykolwiek mieszkał). Wystarczy odpowiednio głośno się przechwalać. Wszystko żeby fałszywie podbijać wartość „zalotnika”. Manipulują otoczeniem tak, żeby dziewczyna pozostała samotna.

I są to ludzie wysoce cenieni przez kler i PiS. „Bo ksiądz kocha Ryszarda”. A księdza kocha ktoś ważny w PiS.

A jak wybrana panna, jeszcze jako dziecko się stawia? Mój „zalotnik” próbował mi wmówić, że po gwałcie ofiara tak traci wartość na rynku matrymonialnym, bo staje się szmatą, że nie ma innego wyboru, niż zostać prostytutką i cieszyć się, że jeśli publicznie nazywa się wariata mężem, to nie ma żadnej różnicy. Na całe szczęście zostałam lepiej wychowana.

Zawsze byłam dzieckiem bystrym i myślałam samodzielnie. Oczywiście, że nie mogłam zgodzić się na takie plany wobec mojej osoby i „nawrócenie”. I stąd zaszczucie, zastraszanie, kłamstwa na mój temat, pomówienia o chorobę psychiczną. Nie ukrywali się przede mną ze swoimi metodami, przecież i tak by nikt mi nie uwierzył. Nigdy nie daruję kobietom z mojej rodziny, że zmuszały mnie do kontaktów z ludźmi, którzy przez traumę i pranie mózgu chcieli mnie doprowadzić do załamania nerwowego i uformować mnie na „żonę” Ryszarda. I przy okazji – nie daruję też nigdy Polsce, że przepisy w naszym kraju są tak ułomne, że nie ma żadnego realnego sposobu radzenia sobie z takimi ludźmi.

W jednym z poprzednich wpisów wspomniałam o ginekologii, która jest obsesją co poniektórych księży i uchodząc za specjalizację „łatwą” bywa obsadzana przez Opus-deistów o zrytym deklu – nie muszę chyba przytaczać przykładu pewnego medialnego dosyć w swoim czasie ginekologa, który bardzo by chciał sobie porządzić i kierował się bardziej nauczaniem szalonych księży, a nie medycyną opartą o podręczniki akademickie. Na całe szczęście ktoś się musiał zorientować w jego stanie psychicznym i przestał brylować w mediach, a także ucichło o jego kandydaturze na ministra.

Inną specjalizacją, która uchodzi za „łatwą” – oraz znajduje się w kręgu zainteresowania Kościoła i świata przestępczego – jest psychiatria. Nic bardziej nie przyciąga świrów, głupów i alfonsów z Opus Dei. Na stosach już nie wolno palić, ale pokusa bezkarnego (do czasu, mam nadzieję) niszczenia za pomocą psychiatrii niewiernych i osób, których nie lubi chory psychicznie ksiądz (który praktycznie rządził Polską za czasów PiS) jest zbyt wielka. Żaden dewocyjny dewiant lub alfons się temu nie oprze.

Nie zamierzam cierpieć z powodu dewocyjnego idiotyzmu mojej babci, która pod płaszczykiem Opus Dei wpuściła przestępcę do naszego domu (nawet jeśli wariat, to dla mnie przestępca). Ludzie z Opus Dei znają różnicę pomiędzy zaklinaczem, a psychoterapeutą czy psychiatrą. Zaklinacz to specjalista od prania mózgu, chociaż może się podawać za psychoterapeutę czy psychiatrę (jeśli psychiatra to psychiatra-wariat). Depcze wszelkie zasady etyczne. Pierze mózg, nie tylko zastrasza, ale też celowo wmawia nieprawdę, sięga do wszystkich technik, jakie można sobie wyobrazić, które służą do podporządkowania sobie drugiej osoby, włącznie z gwałtami i terrorem. Wmawia chorobę psychiczną, którą tylko poddanie się jego woli potrafi wyleczyć. Próbuje zabić, wywołując syndrom sztokholmski. Zaklinacz kazał mi się zabić, jeśli nie chcę Ryszarda, bo to jedyny sposób ucieczki przed nim. Po kontakcie z takim człowiekiem weszłam bezmyślnie pod tramwaj i dopiero w ostatniej chwili się opamiętałam i skoczyłam w tył. Poczułam jak pojazd musnął mi ramię.

Zaklinacz jest kimś, kto celowo wywołuje u swoich ofiar zespół fałszywych wspomnień, wcześniej traumą i zastraszeniem, wywołując amnezję pourazową. W zamian podsuwa sugestie fałszywych wersji wydarzeń, otoczeniu wmawiając, że jego ofiara jest chora psychicznie i on ją ratuje. Rozpuszcza fałszywe plotki. Wykorzystuje swój dyplom lekarski, lub kłamie na temat jego posiadania, żeby oszukiwać wszystkich, podając nieprawdziwe „diagnozy” i w ten sposób zaszczuć już ostatecznie. Pastwi się w ten sposób i próbuje wywołać w swoich ofiarach przekonanie o swojej wszechmocy i zmusić do wykonywania jego sugestii. Jeśli ktoś jest słabszy, może po praniu mózgu z całym przekonaniem rzucać fałszywe oskarżenia i wmawiać, że słyszał coś od danej osoby. Walczę od lat z konsekwencjami ignorancji różnych osób. Mam cudownych przyjaciół apostatów jak ja, ale gdy odwiedzili mnie w pracy okazało się, że nie pamiętam nic z naszych wspólnych doświadczeń. Poprosiłam o zrobienie mi deprogrammingu, żebym mogła odzyskać swoje prawdziwe związane z nimi wspomnienia.Opus Dei to niebezpieczna sekta i jej działanie powinno być zakazane, a wariaci leczeni. Wychodzę powoli na prostą, ale jestem tak zaciekłym wrogiem całego chrześcijaństwa, że w życiu nie chcę oglądać żadnego kapłana, ani kościoła od środka.

Najzabawniejszym elementem psychomanipulacji w stylu Opus Dei jest chwila, kiedy rozmawiając ze swoją ofiarą, tłumaczą, które z fałszywych wspomnień były jej wmówione. Argumentują przy tym, że ich wystąpienie, świadczy o tym, że zaklinacz ma moc (sam w to wierzy, chociaż zna podręczniki, gdzie te mechanizmy są opisane i wiadomo, że nie ma w nich nic magicznego) i próbują wywołać zabobonny lęk. Na podstawie tego lęku chcą udowodnić ofierze istnienie ich Boga i złamać psychikę. Ksiądz wariat z Opus Dei nawraca przemocą, strasząc piekłem. Sorry, not-sorry, ale wychowanie w stylu mojego ojca i zdrowie psychiczne gwarantuje brak zabobonów. I nie lękam się waszego piekła, chociaż mam za sobą poważne stany lękowe związane z tym zastraszeniem i próbami „nawracania”. Szykujcie się skurwysyny na głośny proces o obrazę uczuć religijnych rodzimowierców!

W razie potrzeby sama potrafię zapisać się do każdego rodzaju specjalisty i wierzcie mi, nic z tego, co ten „lekarz” twierdził, próbując mnie zastraszyć, nie ma potwierdzenia w żadnej mojej karcie pacjenta, za to jest wytworem chorych lub psychopatycznych mózgów. Mądry psychiatra wie o co chodzi, gdy słyszy o Opus Dei. Nazywają swoje techniki metodami perswazji, ale gwałty, pranie mózgu i zastraszanie to nie perswazja.

Całe zło, jakie mnie w życiu spotkało, wyszło z Opus Dei. Straconego zdrowia, kariery sportowej, czy możliwości ułożenia sobie życia już nie odzyskam, ale mogę bronić resztek mojej godności i nie poddawać się do końca.

Ksiądz

Osoby, które śledzą ten blog od pewnego czasu wiedzą, że ostatnie co można o mnie powiedzieć to, że jestem katoliczką. Od dzieciństwa nie mam nic wspólnego z tą religią, oprócz tego że prześladują mnie wariaci (chociaż dla terroryzowanego dziecka wydawali się przestępcami – zresztą żadna różnica przy gwałtach, morderstwach i celowej destabilizacji psychiki i wymuszeniach) związani z Opus Dei, szczególnie pewien ksiądz, którego już w dzieciństwie nazwałam naszym polskim Rasputinem ze względu na polityczne ambicje.

Zupełnie nie wiem, dlaczego moja siostra go wpuszczała i zmuszała do rozmów z nim. Ksiądz lubi szastać gotówką, więc to może być rozwiązanie tej zagadki, chociaż możliwe, że to była oznaka jej lekkiej schizofrenii, którą odziedziczyła po mamie (ja jestem na całe szczęście zdrowa, jak ojciec). Mój tata nie chciałby, żeby niepokoił mnie w domu rodzinnym, sam nie był z Kościołem związani i nie wychowywał w duchu katolicyzmu (z dosyć oczywistych powodów dla mnie – chciał, żebym myślała samodzielnie). Podejrzewam, że schizofrenik został przysłany przez ojca mojej koleżanki z podstawówki, Ani, również chorej psychicznie. Środowisko kościelne to sami wariaci, nie można się oszukiwać. Ksiądz to jeszcze pikuś, musiałam rozmawiać z samym ojcem Ani, wyjątkowo wykolejonym wariatem. Oczywiście jak to przestępca czy wariat darł ryja o swojej i córuni niewinności. Jego kłamstwa na mój temat do tej pory niszczą mi życie. Niestety ani moja siostra, ani mama nie chciały mi zupełnie pomóc. Broniący mnie tata został przez nie zniszczony psychicznie. Przy lekkiej postaci choroby, praktycznie nie da się obronić przed takimi osobami.

Dowiedziałam się w czasie rozmów z księdzem wariatem i samym Ryszardem (dla psychiatry też chory psychicznie) dużo o sposobach działania ich patchworkowej organizacji, którą bez wahania można nazwać organizacją terroru i przestępczością zorganizowaną (nawet jeśli wszyscy są chorzy). Księża są chorzy psychicznie, tak samo jak naiwni wierni, czy wykorzystujący ich konotacje politycy. To nie są łagodne, miłe osoby. Zachowują się jak ludzie z czasów średniowiecza. (Jak powiedział mi kiedyś psychiatra, tylko osoby chore psychicznie wywołują wojny i wszystkie krucjaty, dawne i dzisiejsze to efekt choroby.) Potrafią zabić, przemocą wmuszając w człowieka kilka lub kilkanaście gramów kofeiny rozpuszczonej w wódce, niszczą też ludzi obmowami, zastraszaniem i praniem mózgu. Uczą, że bycie chorym psychicznie – a raczej mówienie o tym – pozwala na bezkarne przestępstwa, bo wiedzą, jak łagodne jest wobec nich jest prawo. Jednocześnie uważają, że łagodność państwa wobec nich wynika z tego, że są święci i im wszystko wolno, a prawo jest niedoskonałe i trzeba zmienić zapisy (żeby w sposób jawny mogli rządzić państwem). Po czyjeś śmieci potrafią zgłosić się do sądu administracyjnego zgodnie łżąc, że należy im się spadek po osobie, którą nękali. Jako wybrańcy powinni wszak się bogacić, szczególnie kosztem ludzi spoza ich organizacji. Ksiądz osobiście wybiera sobie dzieci, które zniechęca do nauki, formuje na zdemoralizowanych ignorantów, obiecując za wierność pomoc w karierze. (I to wyjaśnienie jakości pisowskiej klasy politycznej.)

Myślę, że podobnie działają wszyscy księża z Opus Dei. Otaczają się wariatami, imbecylami, których wciągają na wysokie stanowiska, niszcząc wszystkie osoby inteligentniejsze i zdolniejsze.

I tylko jedno mam pytanie – czy to jeszcze Kościół i księża, czy już tylko gangsterzy… (Znaczy się, tak wiem, wszyscy chorzy psychiatrycznie.)

High heels

Nadszedł czas na trochę mniej poważny, a trochę bardziej prokulturowy wpis. Niektórzy z moich drogich czytelników pewnie pamiętają serial „Sex and the City”. Nie do końca poważny traktował o uczuciowych perypetiach Carrie Brawdshaw, felietonistki pewnej nowojorskiej gazety. Opisywała uczucia i seksualne perypetie – jakbyśmy to niedawno nazwali – hipsterów z Manhattanu (nie wiem, czy nadal pewną grupę społeczną określa się hipsterami, więc dokładny opis demograficzny zostawmy na boku i tak podobne opisy są umowne). Pomińmy także dokładny opis kim byli szkalowani przez nią przyjaciele, ważniejsze było z kim się spotykała. A wielką miłością Carrie był Mr. Big, businessman, z którym łączyła ją relacja bardzo skomplikowana. Schodzili się i rozchodzili, żeby na końcu serialu zejść się na dobre (przepraszam za spojler). Niewiele już pamiętam z samego serialu, oprócz tego że Mr. Big obiecywał Carrie „walk-through closet” (lub coś w tym rodzaju), czyli garderobę, przez którą można było przejść, bo z obu stron miała drzwi.

Pozostawmy jednak detale architektoniczne na boku, ważniejsze teraz są sprawy modowe. Słabością Carrie były buty, szczególnie te od Manolo i na wysokich obcasach. Wychowałam się w domu pełnych szpilek, które nosiła moja mama, chociaż w niczym nie przypominały dwunastocentymetrowych „sztyletów”, jakie można znaleźć w Zarze. Nie przeszkadzało mi to jednak w niczym i jako mała dziewczynka uwielbiałam buszować w szafie i przymierzać te buty, z których nieodmiennie spadałam i cudem nie skręcałam sobie kostki. Była to zabroniona przyjemność i byłam za to karcona. Takie rzeczy wynosi się z domu, więc pomimo tego, że na codzień noszę się na sportowo, nie potrafię przejść obojętnie obok pięknej pary szpilek. Są po prastu magiczne, chociaż zupełnie niepraktyczne. Są lepsze buty do chodzenia. Powiedzmy sobie szczerze, że szpilki są butami, które wymagają poruszania się taksówkami. Na dłuższe trasy pieszo się nie nadają. Za to emanują czymś nieziemskim. Stworzyłam sobie własną teorię na ich temat. Nie wiem, czy słyszeliście o chińskim zwyczaju krępowania stóp? Sama nazwa wydaje się dosyć niewinna, ale kryje się za nim barbarzyński proceder łamania palców i podwijania ich pod stopę, aby nadać stopie kształt trójkąta o dosyć krótkiej podstawie. Wszystko w celu zwiększenia erotycznego powabu młodej damy. Jest to podobny kształt, w jaki wygina się stopa zachodniej fashionistki w butach na niebotycznie wysokich obcasach. Krótka stopa, wysokie podbicie, problemy z chodzeniem na dłuższe odległości, wszystko się zgadza. Zachodnie modnisie dostają jednak coś więcej od mody – te dodatkowe centymetry wzrostu, dzięki którym mogą patrzeć z góry na dużą część populacji.

Tak więc, sorry-not sorry, witajcie kolejne buty w mojej kolekcji. (Chociaż balerinki tez lubię.)

I znów o aborcji

A w Sejmie i telewizji ponownie awantura o aborcje. Ludzi z mojej klasy to nie rusza – potrafią zadbać o odpowiednią antykoncepcję, albo potrafią opłacić odpowiednią klinikę w jednym z bardziej przyjaznych kobietom ościennych państw. Albo tak im się tylko wydaje, czy też w ogóle o tym nie myślą i witają niepożądaną ciążę jako przypadłość, z którą trzeba się pogodzić. Obserwuję dyskusje nad aborcją od początku lat dziewięćdziesiątych i mam wrażenie, że dyskutanci mają w głowie coś, co nazywa się w językoznawstwie wyidealizowanych modelem kognitywnym. Myślą z reguły o szczeniakach, którym przydarzyła się wpadka i reakcja pewnie jest taka – no cóż, młodzi, zakochani, ale to ślub się przyśpieszy i chłop wydorośleje, weźmie się do roboty. No cóż, w przypadku, o jakim ja słyszałam, ojcem został początkujący pisarz, który zapłodnił po pijaku równie pijaną fankę. A przynajmniej taki chyba był przebieg wydarzeń. Nie wiem, po co zostałam poinformowana o tej ciąży (mam swoje podejrzenia, że to trochę tak było na złość, że widzisz, jakie mam branie, ale mniejsza o to). Nie powstała z tego żadna rodzina, był ślub, o ile mi wiadomo, po jakimś czasie się rozstali. Zresztą pewnie lepiej, po co poczętemu pośpiesznie dziecku dwoje niedojrzałych, nieszczęśliwych, nienawidzących się rodziców, którzy każdy dzień kończą karczemną awanturą. Ale i tak pewnie zniszczyło obojgu rodzicom różne plany osobiste i zawodowe. Naprawdę należy dzieciom tłumaczyć obsługę prezerwatywy i dlaczego należy ją mieć przy sobie, jeśli się idzie razem pić.

Przeciwnicy aborcji na żądanie krzyczą w takiej sytuacji „ale przynajmniej nie zabili”. Większej manipulacji w tej dyskusji nie słyszałam. Dorównuje jej tylko „medycyna udowodniła, że człowiek zaczyna się od zapłodnienia”. Gówno prawda. Zaśniad groniasty też się zaczyna od zapłodnienia, to żadne kryterium. Moim kryterium jest działający układ nerwowy. Pojawia się od około dwunastego tygodnia życia. Jestem ateistką w kwestiach medycznych (a nie poganką czy satanistką), ale lubię patrzeć na różne kwestie od przeciwnej strony. Popatrzmy się więc na pisma z historii Kościoło. Kodeks Gracjana z XII wieku penalizował aborcję jak zabójstwo, jeśli dokonano jej, kiedy płód był już ukształtowany, zaś św. Augustyn nauczał, że płód dostawał duszę, czyli „uczłowieczał się” w czterdziestym dniu ciąży w przypadku chłopców, a w osiemdziesiątym w przypadku dziewczynek. To osiemdziesiąt dni to całkiem blisko moich dwunastu tygodni, zresztą nawet czterdzieści wystarczy w przypadku nowoczesnych testów i szybkiej farmakologicznej aborcji (w cywilizowanym świecie nie wykonuje się praktycznie krwawych „skrobanek”, możecie je sobie jako straszak wetknąć tam, gdzie słońce nie dochodzi.) Aborcja nie zabija, gdy nie ma układu nerwowego (chociaż pewnie nieucy gardłujący za pełnym zakazem aborcji pewnie nawet nie zdają sobie sprawy z jego znaczenia). Poza tym jakoś Kościołowi nic nie przeszkadza i pomimo zakazu zabijania z dekalogu błogosławią żołnierzy idących na front. Wolno też zabić w samoobronie. Tak więc ten argument też wsadźcie sobie w dupę.

Przejdźmy jednak do bardzie drastycznych przykładów niż niespodziewana (chyba wiedzą, skąd się dzieci biorą?) ciąża u wielkomiejskich hipsterów. Mniejsza o to, kto mi to powiedział (jakby co powołam się na tajemnicę dziennikarską, blog to też prasa), ale historia wydarzyła się w jednej z podwarszawskich wsi w bardzo religijnej rodzinie bardzo prostych ludzi, dla których słowo księdza dobrodzieja jest prawem. I tenże ksiądz dobrodziej pochodził z podobnego chowu, co moja katechetka z dzieciństwa. Był przekonany, że z dzieckiem to nie grzech (pewnie dlatego, że ciąży nie ma, ale ja w dzieciństwie słyszałam też inne racjonalizacje, np. że dzieci są czyste). No i gwałcił ksiądz to dziecko od jakiegoś czasu, przygotowywał ją tak do zakonu i spotykał się pod pretekstem rozmawiania o jej powołaniu. Rodzina dziewczynki miała z tym problem tylko taki, że dziecko niegrzeczne, bo nie chce z księdzem rozmawiać. Wtrącili się w to wielkomiejscy hipsterzy (chociaż inni niż wspomniani powyżej) i dziewczynce wykonano po kryjomu test ciążowy. Wyszedł pozytywnie ku przerażeniu wszystkich, bo dziecko nigdy wcześniej nie miesiączkowało. Ot, wstrzelił się ksiądz w jakieś pierwsze jajeczkowanie w okresie pokwitania. Zdąża się. Szczęśliwie wystarczyła jedna nielegalna tabletka (dzięki jednej z proludzkich fundacji) i uratowano dziewczynce życie. Aborcja farmakologiczna ratuje życie, a nie zabija.

Odpierdolcie się od dzieci i kobiet, to nie wy ponosicie koszta ciąży i porodu. Wiele chorób zaostrza się w ciąży lub pojawia się z powodu ciąży. Połóg też jest niebezpieczny. Obraźliwe jest, że mężczyżni, którzy nigdy by nie zostali zmuszeni do walk na froncie, mają najwięcej do powiedzenia w sprawie życia kobiet. Dane na temat liczby kobiet konający w połogu lub w ciąży w Polsce są przerażające, gdy weźmie się pod uwagę, że pod topór rządzących poszły programy „rodzić po ludzku”. Ginekologia nie jest – wbrew poglądom ignorantów, szczególnie kościelnych – „łatwą” specjalizacją. Ciąża nie jest stanem „naturalnym” ani „błogosławionym” (dla gatunku ludzkiego z naszą ewolucją i olbrzymimi głowami noworodków nie ma w tym już dawno nic „naturalnego”, a „błogosławienie” jest terminem kościelnym, nie naukowym). Kobiety wcale nie rodzą „same”. Nie są przedmiotami, które są łatwo zastępowalne, a tak są traktowane przez beton kościelny. Więc bardzo grzecznie proszę naszych katoli w sutannach – przestańcie pchać najwierniejsze lub najgłupsze dzieci na studia medyczne i potem na ginekologię, żeby zapewniły, że na tym odcinku dzieje się „po bożemu”. I dlaczego kobiety na oddziałach ginekologicznych muszą znosić namolność księży? Musicie pilnować naszych <piiiiiiii>? Czy też zaspokajacie swoją potrzebę podglądactwa? Zdążało mi się bywać w szpitalach, na innych oddziałach, również przed operacją, i jakoś księży nie interesowało, jak ktoś się czuje i czy potrzebuje pocieszenia…

O Ella One napiszę może kiedy indziej. Ale też ratuje życie.