To chyba będzie najtrudniejszy wpis. Byłam po brutalnym zbiorowym gwałcie na uczelni, dochodziłam do siebie i w lato postanowiłam przejść się po Szlaku Królewskim, żeby zupełnie nie stracić mięśni. Mijałam cudzoziemców, dwóch facetów i kobietę, gdy zauważyłam, że jeden z gości, piękny blondyn o skandynawskiej urodzie, potyka się i płacze.
Musiałam zapytać, co się dzieje i zacząć z nimi rozmawiać. Tak poznałam Bjorna i zakochanych w nim przyjaciół, którzy próbowali go podtrzymać na duchu po próbie samobójczej. Stracił miłość życia, kochał ją od podstawówki, ale dla niej była to jedynie przyjaźń i zaręczyła się z kimś innym. Był po próbie samobójczej. Kontrolnie zapytałam go o jego ulubiony zespół. Odpowiedział, że Megadeth.(*) Skoro okazał się być metalem, mogłam z nim rozmawiać dalej. Zaczęłam go pocieszać i z nim flirtować, żeby poprawić mu humor.
Uganiali się wtedy za mną dwaj smarkacze z fandomu, jeszcze z podstawówki, ale chyba wypierali, ile mam lat. W każdym razie nigdy nie traktowałam ich poważnie (chociaż żartując obiecałam jednemu z nich, że będzie moim narzeczonym, jeśli Bjornowi coś się stanie) . Po jakimś czasie spotykania się z Bjornem i podnoszenia go na duchu, zaręczyłam się z nim. Mniej więcej wtedy zaczęłam go nazywać Mr Big (a było to wiele tak przed powieścią o przygodach Carrie Bradshow z Nowego Yorku). Autentycznie cudem po zbiorowym gwałcie z pobiciem byłam w stanie podnieść bez leków i bez psychoterapii, pewnie dlatego że pomagaliśmy sobie z Bjornem nawzajem.
Ludzie podobno nie wiedzieli, co się działo dalej na uczelni i w moim życiu. Nic nie zauważyli, za to czerpali informacje od najgorzej mi życzących ludzi, pragnących zrealizować swoje schizofreniczne plany zniszczenia mi życia i narzucenia mi kogoś, kogo nienawidzę. Gdy tylko puściłam informacje o zaręczynach, uruchomili się wariaci z Opus Dei, zaprzyjaźnieni z nimi wariaci-politycy oraz moja domowa wariatka. Wszystkich zaczęło przeszkadzać, że znalazłam szczęście i zamierzam ułożyć sobie życie.
Przeszłam piekło. Zorganizowano mi pranie mózgu, w którym wziął udział okłamany przez schizofreniczkę psychiatra. Długo się broniłam, długo z nim oraz z prześladowcą i gwałcicielem dyskutowałam, ale w końcu nastąpiło załamanie, z którego wyszłam z amnezją pourazową, obejmującą około dwa lata mojego życia.
Ja też mam granice swojej wytrzymałości i coraz trudniej mi się ładuje baterie (miałam ostatnio to szczęście, że moja kochana przyjaciółka z dzieciństwa zaprosiła mnie do Arizony, dzięki czemu się trochę wzmocniłam). A jeśli chodzi o fandom, to kurwa wysiadam i nie chcę jeździć w miejsca, gdzie mogę spotkać „moich” schizofreników, albo ich pomocników – czyli latające małpy (jak w języku pop-psychologii określa się takich głupów, którzy dają się łatwo wariatom podpuszczać i nakręcać do ataków na kogoś). A nie widziałam ostatnio nikogo, z kim bym chciała gadać. Nikt też jakoś nie garnął się do rozmowy ze mną. Więc jeśli chcieliście dobrze, trzeba było pozwolić mi rozmawiać z kimś kto chciał mi siebie przypomnieć, a nie był skurwielem i schizofrenikiem z Opus Dei. I nie okłamywać Bjorna na mój temat, ani dalej nie puszczać plotek. Wiem, że Opus Dei składa się z wariatów, którzy słodko przemawiają, ale nie miejcie wątpliwości, łżą i mają usposobienie egzekutorów Inkwizycji, to wariaci, którzy są gotowi zaszlachtować z zimną krwią, kogoś kto im się opiera, bo wtedy „idzie do Boga” (bo rozumiecie, jak żyje wedle własnego życzenia, i chce mieć męża i dzieci – więc uprawiać seks – to idzie w ich przekonaniu do piekła). I jak ktoś mnie lubi to zamiast przeprosin, chętnie przyjmę oświadczenie w jaki sposób będą walczyć z Opus Dei i tą całą czarną zarazą.
I nawet jeśli jestem samotna, to uważam, że mam cudowne i wspaniałe życie w porównaniu do tego, w co chcieli mnie ubrać schizofrenicy. Przynajmniej żyję, ich ukochany wariat by mnie zabił. Jestem o wiele szczęśliwsza sama, niż bym była kiedykolwiek realizując jakieś plany szaleńców z PiSu. Więc zamknijcie wstrętne ryje z waszymi uwagami, że jestem sama na własne życzenie, bo mogłam być z tym lub tamtym schizofrenikiem. Nie, kurwa, jestem sama bo najpierw postanowiliście zaszczuć mnie i zniszczyć mój związek z lat licealnych, a potem zaszczuliście mnie i Bjorna.
I czasem zazdroszczę Vargowi, że zabił swojego wariata, który go nękał latami i w końcu rzucił się z nożem. Dostał o wiele za długi wyrok za coś takiego, ale i tak krótszy niż moje zmarnowane życie, a przede wszystkim zdrowie psychiczne i lata wychodzenia z efektów prania mózgu i zastraszenia. Co przypomina mi dyskusję z moim psychoterapeutą z dzieciństwa. Zabicie tego szmelcu mniej by mnie kosztowało niż te osiem lat więzienia Varga, gdy wiemy już, jak potoczyło się moje życie.(**) Jedna osoba znika lub idzie się leczyć, a całe moje życie (oczywiście z perspektywy licealistki lub studentki z amnezją) byłoby szczęśliwe. Niestety przez jakieś picze z Opus Dei musiałam wszystkie traumy odgrzebać, od najwcześniejszego dzieciństwa, bo nie dawaliście spokoju i koniecznie chcieliście wiedzieć, co się stało. Odpierdolcie się ode mnie, nie musieliście wiedzieć. Nigdy nie miałam żadnych przyjaciół z Opus Dei.
(*) Ponieważ praktycznie od początku życia mam problemy ze schizofrenikami o różnym stopniu pokrewieństwa ze mną lub zupełnie niespokrewnionych, to przeprowadzam szybki test i odsiewam ludzi niesłuchających metalu, jeśli się zastanawiam nad poderwaniem kogoś. Wiadomo wtedy, że nie nie należą do żadnej chrześcijańskiej sekty i mogę czuć się bezpiecznie. Każda osoba z fandomu, która kiedykolwiek nabijała się ze mnie, bo jakaś schizofreniczka opowiedziała, że jestem żoną jakiegoś chorego debila z Opus Dei proszona jest o zdechnięcie i nie pokazywanie mi się nigdy więcej. Mogłam nie pamiętać, że schizofreniczny ksiądz sobie uroił, że połączy dwulatkę ze znajomych schizofrenikiem, ale do kurwy nędzy nadal w takiej sytuacji powinien każdy bydlak wierzyć ofierze takiego stalkingu, a nie schizofreniczkom z Opus Dei, które radośnie kłamią i wspierają kolegę schizofrenika ze swojej organizacji (którego poznały dzięki księdzu). A każdy psychoterapeuta, który wmawia, że nic nie trzeba robić, że to nie jest niebezpieczne, że sam pójdzie się leczyć, powinien pójść do więzienia za współudział.
(**) I może niekoniecznie zabijanie byłoby dobrą metodą, ale odradzanie aktywnego ratowania się przed zaszczuciem przez schizofreniczną zgraję pojebańców z Opus Dei, „bo to nie będzie takie groźne,” nie było dobrą strategią prowadzenia tej „terapii”. Ani uczenie „niemyślenia o tym”. Zawsze o wiele lepsze jest podejście wojskowe, czyli na przykład w stanach lękowych po pobiciu i gwałcie, gdy wiadomo że sprawcy nadal chodzą po świecie, sprawienie sobie psa i broni, jest lepszym rozwiązaniem niż robienie z siebie chorego psychicznie. Masz prawo przez jakiś czas mieć gorsze samopoczucie i lęki, nie musisz od razu jechać na lekach. Psychika też ma pewne możliwości samo naprawy. Najczęściej uspokajające tabletki wystarczą. Prawidłowe wsparcie innych ludzi też jest ważne. Albo omijaj miejsca, gdzie grasują przestępcy (czytaj chorzy psychicznie). Zawsze lepiej jest się zastanowić, co można zrobić, żeby zwiększyć bezpieczeństwo, niż dać się wtórnie traumatyzować statusem osoby „która ma problemy” i bierze leki. Szczególnie, gdy wariaci wmawiają swoim ofiarom chorobę psychiczną. Jednym słowem żmija wróciła i zostaje.