Wszystkie wpisy, których autorem jest Gosia

O Musica Mundana słów kilka

Blisko pół roku zabieram się za popełnienie tego wpisu. Powodów zgromadziło się kilka. Po pierwsze, zanosi się na coś w rodzaju egzegezy własnej powieści, co można uznać za przesadny ekshibicjonizm, niech inni takie rzeczy piszą, jeśli uznają, że warto. Po drugie,  od czasu opublikowania eseju „Śmierć autora” Rolanda Barthesa – a, uwierzcie mi, nie jest to świeża rzecz – wszelkie dywagacje typu „co autor chciał wyrazić” wydają się co najmniej lekko nie na miejscu w postmodernistycznym świecie, gdzie czytelnik interpretuje lekturę i dzięki niemu ożywa. Lecz cóż mam zrobić, skoro nikt do tej pory nie poruszył kwestii warstwy politycznej tego tekstu? Zadecydowałam zatem, że czas jednak coś o tym napisać na blogu. Barthes też w końcu trochę osłabił swoje stanowisko.

Mam nadzieję, że nie zdradzę zbyt wiele z fabuły, mówiąc, że „Musica mundana” opowiada dzieje heavy metalowego muzyka, który trafia do świata rządzącego się magią. Nie jest to nowy motyw, wydawać się może nawet oklepany, ale od czasów studiów prześladowały mnie myśli o tym, jak go połączyć z jednej ze starymi wyobrażeniami niesłyszalnej dla ludzi muzyki sfer Boecjusza, a z drugiej z bardziej współczesną fizyką, a dokładniej modelem korpuskularno-falowym i pomysłami de Broglie’a, twierdzącymi że nawet materię można opisać jako falę. Dźwięk też jest falą, więc te dwa modele łączą się ze sobą, oczywiście nie ma to żadnego naukowego sensu, ale w fantasy wystarczy i w głowie autorki powstała myśl o magii opartej na muzyce i alternatywnych światach, które można odwiedzać, dostrajając się do odpowiedniej częstotliwości.

Utrzymuję się zupełnie z czegoś innego niż literatura; powiedzmy sobie szczerze, dla większości autorów w Polsce pisanie jest czasochłonnym hobby i najwyżej źródłem dodatkowego dochodu, a ja jestem dosyć leniwa, więc pewnie moje pomysły zostałyby niezrealizowane, mając towarzystwo innych, nigdy niezaczętych lub niedokończonych tekstów. Jednak stało się coś, co mnie zmotywowało i dochodzimy w końcu do części politycznej tego wpisu i mojej złości na polską rzeczywistość.

Zanim napiszę coś, co zantagonizuje kilka osób, które cenię, kilka słów wyjaśnienia. Nie mam nic przeciwko większości katolików. Bywają wśród nich ludzie wykształceni, traktujący religię albo ceremonialnie, albo jako zbiór metafor, z których czerpią pocieszenie, a literaturę biblijną tak jak należy ją moim zdaniem traktować – jako wytwór ludzi swojej epoki, kultury i czasów, zgodnie ze wszystkimi narzędziami, jakich dostarcza kulturoznawstwo i literaturoznawstwo. Problem mam jednak z osobami, które patrzą na Biblię i religię na sposób, którego nie powstydziliby się Amerykanie z Bible Belt, jako coś, co należy traktować dosłownie i walczyć, aby wszyscy wyznawali homogeniczny światopogląd. Oczywiście, spotkałam się już z zarzutem wojowniczego ateizmu, ale naprawdę uważam, że czas korzystać z prawa do wolności wypowiedzi i wyznawania poglądów bez lęku. Należy wskazywać na prymat nauki – inaczej okazuje się, że jesteśmy jak podgrzewana powoli żaba, której cały czas mówi się, że ma szanować potrzeby innych ludzi do wyznawania religii i zanim się zorientuje kończy martwa. Co w polityce można tłumaczyć jako zlikwidowanie wydawało się nienaruszalnego kompromisu w sprawie aborcji i wprowadzenie całkowitym zakazem aborcji.

Do tej pory pamiętam zdjęcie zadowolonego proboszcza i kilku dzieci, patrzących jak płoną egzemplarze „Harry’ego Pottera”. Pomińmy że ognisko najprawdopodobniej powstało z naruszeniem przepisów przeciwpożarowych – przypominam, że w miastach nie wolno rozpalać ognisk. Nieważne też, że od lat czterdziestych XX wieku nie istnieje żadna oficjalna lista dzieł zakazanych. Wystarczy jednak, że duchowny uzna za zagrożenie fikcję przedstawiającą przygody młodego czarodzieja, aby uczniowie zostali wciągnięte w stawianie mini stosów. Jest to powód do niepokoju, ponieważ mamy do czynienia z instytucją która co do zasady odrzuca naukę i wypluwa z siebie teologiczne zapewnienia, że skrobia zarażona pałeczką krwawą jest częścią mięśnia sercowego. Pamiętam jeszcze na tyle katechezę z dzieciństwa, że chyba wiem, jaki problem mają niektórzy katolicy z fantasy. Każde fantazjowanie biorą za rodzaj objawienia, bo – jak tłumaczono mi w dzieciństwie na religii – myśli muszą skądś pochodzić i każde przedstawienie magii pochodzi od złego. A zatem pewnie by uznali, że autorzy fantasy zasługują na egzorcyzmy. Jeżeli komuś wyda się to stwierdzenie przesadnym, proszę zastanowić się nad przypadkiem Adama Darskiego. Do spraw o obrazę uczuć dołączył dodatkowy element – prośba do sądu, aby poddać muzyka badaniom psychiatrycznym i egzorcyzmom. Państwowy sąd, poważna instytucja wydawałoby się, ma rozstrzygać o czyimś zdrowiu psychicznym lub opętaniu.

Absurd goni absurd.

Można powiedzieć, że Nergal to ekstremista, niech i tak będzie. W takim razie proszę mi wyjaśnić, za co obrywa Megadeth? Lider zespołu sam się określa jako new born Christian (pomińmy lata uzależnień od narkotyków, w końcu jest nawróconym grzesznikiem). A mimo to Megadeth bywa umieszczany na listach zespołów oskarżanych o satanizm. Sądzę, że prędzej chodzi o narzucenie swoich przekonań estetycznych i wychowanie kolejnych pokoleń posłusznych klonów. Nie zdziwię się, jeśli po muzykach metalowych i Harrym Potterze również mniej znani pisarze fantasy będą narażeni na szykany.

Można powiedzieć, że taki mamy klimat. Ale można zrobić tak jak ja – odreagować i na złość Kościołowi Katolickiemu napisać powieść, w której wypędzone niegdyś przez niego magiczne istoty po wiekach od wygnania z Polski odpowiadają inwazją i założeniem swojej kolonii w Krakowie. A mój główny bohater (mający ze mnie więcej niż myślicie) pada ofiarą spisku zaburzonych psychicznie ludzi. Ale nie bójcie się, wróci silniejszy niż kiedykolwiek.

I mityczne postaci wcale nie zamierzają wracać do siebie.

Isekai

Przyznam się bez bicia – nie znam się na anime, chociaż czasem dla różnych form swoich działalności używam ksywki Mello. Wzięło się z nieporozumienia z fryzjerką. Wyjaśnię może pokrótce.

Wieki temu, będzie już dwadzieścia lat, spędziłam lato w Chinach, blisko trzy miesiące, pilnie ucząc chińskie dzieci angielskiego razem z koleżanką. Taka praca dla szkoły języka ze Szwecji, która rozliczała się jako fundacja, a rozmowę o pracę miałam przez telefon z osobą z Bostonu w czasie Arraconu (był kiedyś taki con). Ot globalizacja. Moja koleżanka anglistka w pewnym momencie zarządziła wyjście do fryzjera. Ale wybór fryzjera nie mógł być przypadkowy. Chodziłyśmy godzinę po całym mieście zaglądając do salonów i krytycznie oceniając fryzury. Stała za tym pewna racjonalizacja – fryzjerzy nie mogą mieć złych włosów, robią sobie je nawzajem i są wizytówką swoich umiejętności. W końcu trafiłyśmy na coś, co nas zadowoliło. Ja wyszłam z włosami średni blond i tym, co uważałam wtedy za fryzurę typowo mangową – dużo postrzępionych sterczących dookoła głowy końcówek. Kilka lat później poszłam do fryzjera i próbowałam wytłumaczyć o co mi chodzi, ale wyszłam z grzeczną fryzurą do ramion z grzywką. Na moje ciche „chciałam jak z mangi”, strzygąca położyła mi ręce na ramionach, nachyliła się i szepnęła „Mello”.(*)

Aha.

Dopiero niedawno załapałam, o co jej chodziło. Jak już ustaliliśmy, nie znam się za bardzo na mandze, ani anime. Za to napisałam powieść fantasy i postanowiłam ją wydać sama, co świadczy z kolei najlepiej o tym, że nie mam po kolei w głowie. Albo, że nie chciało mi się czekać, aż w kryzysie ktoś mnie zechce wydać. Możliwe też, że nadal się łudzę, że kiedyś moje przedsięwzięcie zamieni się w prawdziwe wydawnictwo. Jakby nie było, pchnęłam kilka egzemplarzy w tłum raczej przypadkowych ludzi w Krakowie i dostałam jedną dosyć entuzjastyczną odpowiedź (o którą nie prosiłam, chociaż przyjęłam z dużą wdzięcznością). Dowiedziałam się, że Musica mundana może być nazwana polskim isekai. Okazało się, że to co uważałam za gatunek sięgający – bo ja wiem – „Alicji z krainy czarów”, jest bardzo popularnym gatunkiem anime, traktującym o osobach, które trafiają do równoległych krain i muszą znaleźć sposób na powrót do domu.

Nadal próbuję to jakoś pomieścić w głowie. Serio, zupełnie nie spodziewałam się takiego metatekstu.

(*) Jeśli ktoś jeszcze nie zna Death note (Pamiętnik śmierci), to polecam. Mello to jedna z bardziej dających się lubić postaci. I faktycznie, ma dosyć nietypowo grzeczną jak na mangę fryzurkę, co przy jego urodzie i pewnej socjopatii składa się w perwersyjnie uroczą całość.

Dawne paszportowe były lepsze…

Czas chyba sobie zrobić jakieś lepsze fotki, bo obecne paszportowe nie są nawet w połowie tak ładne, nie nadają się ani na bloga, ani na okładkę książki (prace trwają, czekam na dwie kolejne ilustracje, bo trzeba je ponownie zeskanować i to w zasadzie będzie koniec składu).

Unsolicited Dick Pics

Będąc młodą nauczycielką, wpadłam na pomysł założenia w jednej z uczelni anglojęzycznego forum, gdzie studenci mogliby dodatkowo ćwiczyć w mówieniu w obcym języku. Zależało mi na stałej umowie o pracę, więc wykazywałam się kreatywnością i zaradnością. Za zgodą mojej przełożonej, poszłam do informatyków, wyłuszczyłam pomysł i zostało mi owe forum założone. Pozostała kwestia zasobów, czyli inaczej mówiąc jakiś ciekawych wątków, które uczestnicy mogliby czytać lub się w nich wypowiadać.

Zamieściłam ciekawe anegdoty z Internetu, ale to wciąż czegoś brakowało. Zapytałam zaprzyjaźnionego dziennikarza o poradę i zupełnie nieświadoma, jakie to mogłoby nieść konsekwencje, założyłam wątek, w którym było miejsce na wszystkie zwroty i synonimy do „making out” (co można zgrubnie przetłumaczyć jako całowanie). Jednocześnie uczyłam się administrować forum internetowym, co było chyba dla mnie najciekawsze.

Wszystko przez pewien czas działało bez problemu, aczkolwiek studenci, co chyba zupełnie nie jest dziwne, gdy weźmie się pod uwagę, że angielski był całkowicie niekierunkowym przedmiotem, niezbyt chętnie się udzielali na forum. Zaczęłam zatem zaglądać tam rzadziej i rzadziej, a nawet trochę o nim zapomniałam.

Otrzeźwił mnie telefon od jednej z dziewczyn z Administracji.

– Małgosia, ty zarządzasz anglojęzycznym forum? – padło pytanie.

– Tak? – odparłam zdziwiona.

– Mam informację, że są tam zdjęcia nagich penisów.

Zamarłam. W głowie wciąż miałam informacje o wymaganiach wobec nauczycielek obowiązujące w dziewiętnastowiecznych Stanach Ameryki Północnej. Miały być pannami, mężatki nie miały wstępu do tego zawodu, gdyż ciąża, która nieodwołalnie kojarzyła się z seksem, mogła poważnie zgorszyć młodzież. Inne miejsce, inne czasy, ale  fotki kutasów były o wiele gorsze niż ciąża, a ja nadal nie miałam stałej umowy o pracę.

– Zupełnie nic o tym nie wiem! – wyjąkałam. – Zaraz sprawdzę!

Pobiegłam do laptopa i zalogowałam się na forum. Były! Nie w erekcji, więc z ulgą stwierdziłam, że raczej nikt mnie nie oskarży o rozpowszechnianie pornografii. Zaczęłam je usuwać. Było ich mnóstwo i mnóstwo, zbyt dużo, żeby łatwo usunąć. Zablokowałam więc forum na dobre, i napisałam mejla do Administracji, że nie ja je wrzuciłam i że może to być sprawa dla policji.

W odpowiedzi przeczytałam, że nikt mnie nie podejrzewa o umieszczanie takich zdjęć. Wtedy odetchnęłam z ulgą, faktycznie nie posiadam odpowiedniego oprzyrządowania i nie dam rady wyprodukować podobnych obrazów w żaden sposób.

Czasem zastanawiam się tylko czyje to były penisy i dlaczego w szkołach średnich do obowiązkowych badań okresowych dla nauczycieli należą badania WR. Na uczelniach ich nie ma.

Chiny

Jedną z bardziej zwariowanych rzeczy w życiu, jakie zrobiłam, był wyjazd do Chin razem z koleżanką. Ale nie był to wyjazd ściśle turystyczny – jako anglistki zatrudniłyśmy się w szkole prowadzonej przez szwedzką fundację, a rozmowę o pracę odbyłam przez telefon na jednym z konwentów. Rozmawiałam z panią z Bostonu, która przepytała mnie z metodyki nauczania języka obcego. Całkiem zabawne, bo teraz mogę powiedzieć, że byłam w awangardzie pracy zdalnej. Wyjazd był świetny, ale fascynacja Chinami przewijała mi się jeszcze długo i w efekcie popełniłam parę opowiadań inspirowanych tym, co widziałam. Zupełnie inną kwestią pozostaje na ile było to czym, co mogłoby być uznane za 'cultural appropriation’. Możliwe też, że ta niepewność, na ile jestem kompetentna, by opowiadać chińskie bajki po swojemu, była elementem, który zdecydował, że nie kontynuowałam tego cykl opowiadań. Lisiczka, którą wrzuciłam na stronę, jest rozbudowaną wersją opowiadania z Nowej Fantastyki z 2007. Nie pamiętam już dokładnie, co chciałam zrobić z tym tekstem, oprócz tego, że miało być coś dalej…

Do pobrania, jak zwykle, pdf, epub i mobi w zakładce Na wynos. I bardzo proszę, w zamian za tekst, zostawcie komentarz. Będzie mi bardzo miło.

Bielizna w średniowieczu

Z powodów dla mnie nie do końca oczywistych przyjmuje się w historii ubioru, że takie typowo kobiece fatałaszki jak stanik i majtki są dosyć współczesnym wynalazkiem. Bieda autorom fantasy, który w realiach umownego średniowiecza umieszczą niewiastę ubraną w owe szmatki! Zaraz chór wujów będzie ich poprawiał i nauczał, że to niemożliwe, bo bielizna dla kobiet, jaką ją znamy zaczęła się dopiero, gdy gorset odszedł do lamusa. Ale jednak…

W czasie prac archeologicznych na zamku Langberg w Austrii odkopano cztery biustonosze i jedne majteczki. Oczywiście niektórzy są skłonni wkładać to dolne odzienie do męskiej szafy, ale wystarczy chociaż raz w życiu miesiączkować, żeby popukać się czoło. Czasem naprawdę potrzeba majtek tam na dole. I jakby nie było, wiek tych szmatek został oszacowany na ponad 500 lat. A nie wiadomo, czego jeszcze nie udało się odkopać, co już na zawsze rozsypało się w proch. Starożytne mozaiki przedstawiają kobiety w ubiorach przypominających współczesne bikini. Kto wie, co jeszcze skrywały średniowieczne suknie?

Zdjęcie pochodzi ze strony smithsonianmag.com.