Praktycznie od początku mojego życia Lolita Nabokova stanowi oś mojej niezgody z Kościołem. A jak do tego doszło? Oczywiście mogę zgadywać, jeśli chodzi o rzeczy, które rozegrały się poza moją wiedzą, ale to i owo sobie zrekonstruowałam z pamięci i z rozmów ze schizofrenikami, którzy mnie ścigają od lat siedemdziesiątych.
Jak już pewnie uważni Czytelnicy tego bloga wiedzą, chodziłam do warszawskiej podstawówki z chorymi psychicznie dziećmi, które uczęszczały do równoległej klasy. Podejrzewam że zaczęło się od zawiści koleżanki warszawskiego R. – nazwijmy ją również warszawską R. (stanowczo łatwiej by było, gdyby schizofrenicy zamieszani w całą sprawę nie miali tych samych inicjałów, ale nic na to nie poradzę). Podobno warszawski R. zwrócił na mnie uwagę na korytarzu szkolnym i to rozpoczęło cała akcję i stałam się obiektem psychotycznej zawiści jego przyjaciółki i pomówień. Jeśli o mnie chodzi, oboje powinni już dano trafić do psychiatryka i się pobrać, bo są dla siebie stworzeni.
Warszawska R. zaczęła swoją kampanię oszczerstw, która trwa do chwili obecnej. Równie chory warszawski R. się podłączył, nie mogąc przyjąć do wiadomości, że go nie chcę, a informacje R. pochodzą z jej dupy, czyli schizofrenii. Warszawska R. oraz jej równie chory ojciec postanowili działać, więc wystarali się o audiencję u biskupa oraz urobili wszystkich kogo się dało w parafii. Zadziwiające jak dla takich osób prawdziwą władzą na danym terenie jest Kościół.
Niestety chodziłam wtedy na religię i uczyła mnie niezbyt lotna zakonnica, która pod wpływem tych opowieści postanowiła mnie umoralnić, więc zaczęła od przedstawienia postaci Lolity jako małej kurewki, która ma stanowić antywzorzec dla dorastających młodych panien. Zauważmy tylko, że miałam wtedy około ośmiu lat. Sama nie sięgnęłam po tę lekturę. Mój ojciec opowiedział mi, o czym tak naprawdę jest. I powiedział mi prawdę – Lolita nikogo nie „uwiodła”, jest ofiarą brutalnego pedofila, który ją osaczył i nawet ożenił się z jej matką, żeby mieć łatwiejszy dostęp do swojej ofiary. Pierwszy raz przeczytałam Lolitę dopiero na studiach i nawet dla mnie jako osoby dorosłej była bardzo ciężka i prawie jej nie skończyłam. Musiałam się zmusić, żeby czytać dalej – tak bardzo traumatyzujące jest wejrzenie w umysł tak zatwardziałego, zwyrodniałego przestępcy jak gwałciciel Lolity.
Z drugiej strony mój pogląd jest taki, że jeśli jakieś dziecko jest dostatecznie duże, żeby zostało zgwałcone, to jest dostatecznie duże, żeby przeczytać Lolitę – razem z mądrą rozmową z kimś dorosłym może stanowić dobre narzędzie psychoterapeutyczne i pomóc nazwać zło po imieniu.
Kolejnym elementem nie do końca oficjalnego nauczania Kościoła, ale jednocześnie czymś, ż czego nie chcą zrezygnować, jest przekonanie, że nie istnieją choroby psychiczne. Wynika stąd, że każdy schizofrenik jest stuprocentowo wiarygodny dla każdego hierarchy i proboszcza. A co zamiast chorób istnieje dla Kościoła? Ano opętania, złe i dobre duchy, bogate życie duchowe oraz bezpośrednie przekazy od Boga. I tak każdy schizofrenik jest materiałem na świętego.
W ten sposób usłyszałam pierwszy raz o gdańskim R., który miał być takim przykładem „żywego świętego” i którego zakonnica-katechetka znała z Opus Dei. A ja jako osoba, która podpadła zakonnicy oraz biskupowi stanęłam na przeciwko schizofrenika, który nigdy nie powinien nic się o mnie dowiedzieć.
Gdański R. razem z warszawską R. stworzyli wspólnym wysiłkiem razem nieistniejącą postać, w którą mnie ubrali. Miałam być jakąś dziecięca kurwą z gdańskiej wsi, krewną gdańskiego R., która prześladowała warszawską R. w jej podstawówce. Podobno mieszałam w jakim burdelu, jak najbardziej w Gdańsku. Jakimś cudem jednak byłam codziennie w szkole na warszawskim Mokotowie oraz uczęszczałam z kurs angielskiego z Emmą po południu. Nie wiem, jak miałam to pogodzić z podróżowaniem w te i wewte z i do Gdańska.
W ramach umoralniania mnie ta psychotyczna trójka wmawiała mi, że gdański R. ma być moim zastępczym ojcem, jego równie popierdolona żona moją mamą, a warszawska R. siostrą. Jeżeli kiedyś jechałam po mojej matce, to chodziło mi o gdańską „matkę” oraz warszawską „niby-siostrę”, czyli schizofreniczną R. Cały ten schizofreniczny gang z uporem fałszywie używał tych określeń wobec siebie i zupełnie mnie w pewnym momencie skołowali.
Kampania kłamstw tej schizofrenicznej trójki na R trwa do dzisiaj. Mam nadzieję, że w końcu ludzie zaczną ich namawiać na leczenie i się ode mnie oraz mojego życia odpierdolą.
Nie jestem chora psychicznie, a gdański R. nie jest jakimś moim, no naprawdę nie mogę, pożalcie się Bogowie, „opiekunem prawnym”, jak mi wmawiał. Przyjacielem mojej rodziny też nigdy nie był. Moja rodzona siostra w panice pytała w pewnym momencie, kim on jest, bo wspomniałam gdzieś o nim. Nikt go nie zna. To ktoś obcy i tak ma zostać.