Licencja na zabijanie

Jakiś czas temu wrzuciłam na Facebooka link do artykułu z serii wiadomości kryminalnych o dwudziestoczteroletnim wnuku podejrzewanym o wypchnięcie babci z okna, ale nie miałam siły komentować na gorąco. W przypadku tego mordercy prokuratura wystąpiła o umorzenie, chociaż przestępstwo jest poważne, za to w przypadku tej samej osoby i mniejszego przestępstwa, czyli kradzieży, odpowiednie organy nakazały areszt. Skąd ta różnica? Dlaczego niektórzy przestępcy dostają pozaprawnie wręcz bondowską „licencję na zabijanie”? A więc stąd, że żyjemy w podobno cywilizowanym kraju, a zatem nie wsadzamy do więzień psychicznie chorych i zawsze znajdzie się współczujący psychiatra ratujący schizofrenika lub „schizofrenika” (bywały wyroki skazujące dla psychiatrów ratujących przestępców przed więzieniem w ten sposób, nic nowego) przed konsekwencjami jego poczynań. Mniejsza o to, że chory był pewnie milion razy proszony przez swoje ofiary, by się leczył, mniejsza o to, że ofiary musiały rezygnować ze swoich planów osobistych i zawodowych z powodu lęku o swoje życie i zdrowie, nie mówiąc o zdrowiu i życiu innych osób lub zwierząt. Zasada, że jeśli występują ataki na inne osoby, winna jest choroba, jednak jeśli zagrabione zostało coś materialnego, nastąpiło to z powodu wad charakteru, również nie działa w świecie realnym.

Wzywając karetkę do chorego psychicznie człowieka, powinna ofiara zaszczucia przez obcego świra móc liczyć, że chory zostanie odtransportowany do psychiatryka, gdzie dopiero specjalista psychiatra go zbada i zadecyduje o przyjęciu na siedem dni. O, jakże inna jest praktyka! Może psychol wtargnąć do mieszkania, upierając że mieszka w tym miejscu (szczęście jeśli akurat jest w domu więcej osób i obiekt jego obsesji nie jest sam), ale lekarz pogotowia stwierdza, że „nie będzie się mieszać w sprawy rodzinne” wyraźnie obrażony, że nie ma jakiś „prawdziwych chorych”- WTF? – nikt nie jest rodziną z tym panem i on nigdy tutaj nie mieszkał! To wszystko jego aktywne urojenia. Człowieku, my już wszyscy ledwo żyjemy, bo to nie jest jego pierwsza taka akcja! Dopiero wezwana policja wyprowadza osła. Ludzie kupują psy obronne w takich okolicznościach i przestają liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Mamy już pełzającą irańską rewolucję, ludzie są zastraszeni i boją się mówić, co myślą. Wariaci przejmują władzę nad nami, tymczasem ględzi się o dobrowolności leczenia. Większej bzdury nie słyszałam. W przypadku zagrożenia epidemiologicznego wolność osobista jest znacznie ograniczona (widzieliśmy to w czasie pandemii, nie muszę przypominać przypadku wrocławskiej epidemii prawdziwej ospy). I nie przesadzam pisząc o zagrożeniu epidemiologicznego, ponieważ jedna lub dwie chore psychicznie osoby potrafią zniszczyć życie conajmniej kilkudziesięciu osób. A prokuratura czy policja zamiast pomóc potrafi rżnąć głupa i twierdzić, że osoba, która padła ofiarą gwałtu w dzieciństwie powinna wariata, który bezprawnie po raz kolejny próbuje wtargnąć w jej świat i przejąć nad nią całkowitą kontrolę, ubezwłasnowolnić i zawsze już za niego odpowiadać. Co więcej, chorzy psychicznie ludzie potrafią wejść do szpitala i skołować lekarzy opiekujących się kimś dla nich obcym, chociaż znienawidzonym. W efekcie przestają być podawane odpowiednie leki. Są świetni w zbieraniu plotek, bo oczywiście nie dowiedzieli się o pobycie w szpitalu bezpośrednio od kogoś z rodziny.

Drodzy Czytelnicy pewnie się domyślają jaki jest efekt podobnego litowania się nad chorymi lub „chorymi”? Nie ma możliwości stuprocentowego stwierdzenia, czy morderstwo zostało faktycznie popełnione w stanie niepoczytalności, czy też mamy do czynienia z osobami z półświatka o dwucyfrowym ilorazie inteligencji, które mszczą się za odrzucenie uczuć lub za wyimaginowane nierówności społeczne. Żadna z tych osób nigdy nie jest poprawnie diagnozowana. Takie osoby są z punktu widzenia ofiar zdemoralizowane i mają pewność swojej bezkarności. Dwoje moich przyjaciół popełniło samobójstwo po zaszczuciu przez osoby chore psychicznie i ich nieświadomych wspólników, ponieważ utracili pracę i niezasłużenie dostali łatkę osób chorych psychicznie. Jak to możliwe? Dlaczego policja nie reagowała? Najczęściej nie ma w zwyczaju mieszać się w sprawy, w których występują osoby chore. Dlaczego moi przyjaciele i ja sama nie reagowaliśmy skuteczniej? W traumie mózg się wyłącza, traci się pamięć i w efekcie nie można się skutecznie bronić, zwłaszcza jeśli nie wie się, co się stało i jakie oskarżenia nad człowiekiem wiszą. W niektórych sprawach wyroki potrafią zapadać z pogwałceniem starożytnej zasady „nic o mnie beze mnie”, wystarczy zrobić z kogoś osobę chorą psychicznie i niebezpieczną dla otoczenia. Nie jest to takie niecodzienne, osoby chore (lub chore i psychopatyczne, lub tylko psychopatyczne) z radością oskarżają swoje ofiary o same najgorsze uczynki, szczególnie jeśli znajdują się już w fazie schizofrenii, kiedy obrazowanie neurologiczne pokazuje dziury w mózgu. Wymysły takich osób są brane za prawdę i nikt nie docieka, jaka jest rzeczywistość i niczego nie weryfikuje z pomocą policji.

Praktyka w naszym kraju jest taka, że nie leczą się całe rodziny, korzystając z dobroczynności różnych instytucji, za to państwo nie ma litości dla ofiar osób chorych psychicznie, lituje się jednak przesadnie nad osobami chorymi psychicznie. Nie zrozumcie mnie źle, sama zasada jest dobra, ale stosowana bez dokładnego rozpoznania sytuacji przez policję, prowadzi do zaszczucia zdrowych osób, ponieważ zawsze znajdzie się jakiś schizofreniczny pociotek lub tylko naiwny znajomy, broniący agresorów przed osadzeniem w psychiatryku, powtarzający wymysły chorego mózgu i wypowiadający się w imieniu osób, w których imieniu nie mają prawa się wypowiadać. Ja sama miałam być wedle urojeń (lub raczej celowych pomówień zawodowej oszustki) nastoletnią prostytutką lub złodziejką przedstawiającą teksty koleżanki z podstawówki jako swoje (nie utrzymuję z tą osobą kontaktu, oczywiście, więc nawet jakby coś napisała, to nie mam do tego dostępu). To mój osobisty „Tom Ripley”, ale niewiele mogę z tym zrobić, ponieważ ogranicza się do psucia mi marki osobistej, bez sięgania – o ile mi wiadomo (żart) – po pieniądze z opublikowanych przeze mnie tekstów. Ktoś inny z mojego szerokiego kręgu znajomych wylądował w więzieniu, został pozbawiony możliwości dochodzenia swojej niewinności po oskarżeniu o zabójstwo przyjaciela. Osoba faktycznie winna nadal chodzi na wolności, zadręczając swoje inne ofiary. Nie pytajcie mnie dlaczego chroni się przestępców, nie wiem, podejrzewam jednak udział w sprawie możnych, jednak niekoniecznie zdrowych psychicznie, protektorów.

Jak dalej żyć w kraju, w którym prawa uchwalane są pod dyktando osób chorych psychicznie (sorry, not sorry, ale totalnego zakazu aborcji uniemożliwiającego poprawne reagowanie w stanie zagrożenia życia pacjentki nie da się obronić) i leczą się w większości ludzie przez nich straumatyzowani, naukowcy są podobno nieobiektywni, bo studiowali dany temat (też to słyszałam), nie mówiąc o łamaniu podstawowych praw konstytucyjnych (bo jak nazwać np. nękanie fanów heavy metalu i robienie z muzyków osoby chore psychicznie, bo nie lubi się danego rodzaju muzyki)?

Nijak nie można tak żyć. Straciłam złudzenia do końca i po raz kolejny marzę o emigracji, nie tylko wewnętrznej.

Groby

Od kilku lat zadaje sobie jedno pytanie – a kiedy u nas? Były już doniesienia o bezimiennych grobach w Kanadzie, były też doniesienia o grobach w Irlandii. W każdym z tych przypadków chodziło o dzieci zakatowane przez zakonnice i pogrzebane cichcem. Znam te klimaty dosyć dobrze z dzieciństwa, chociaż paradoksalnie moi rodzice (Warszawianka i re-emigrant z Francji) wychowywali mnie w sposób bardzo nowoczesny, wyprzedzając w dużej mierze swoją epokę. Niestety, posłuchałam argumentu, że trzeba poznać kulturę, w której się mieszka i zgodziłam się uczęszczać na religię. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że zawsze fascynowałam się religioznawstwem, a gdzie lepiej poznać religię katolicką niż u źródła? Dodajmy do tego młody wiek, tłumaczący naiwność i mamy receptę na kłopoty.

Jako ktoś „niepewny ideologicznie” od razu podpadłam, wdając się w zbyt szczere dyskusje z katechetką na temat praw kobiet i tym podobne kwestie, włączając w to stosunek do seksu. Mam swoje doświadczenia z zakonnicami, jak również z pewnym zakonnikiem uważającym się za „psychoterapeutę”, ale nie chciałabym się za bardzo rozwlekać, bo to cała epopeja. Mówiąc w skrócie, ktoś taki jak ja działa na kler, jak czerwona płachta na byka. Nie mogą przejść spokojnie koło dziecka, któremu się wydaje, że możliwa jest szczera intelektualna rozmowa, że można szanować swoje zdanie i ładnie się różnić. Coś takiego to wyższa polityka, mająca zastosowanie w przypadku rozmów z ustosunkowanymi dorosłymi, którzy potrafią się bronić i przed którymi trzeba udawać. W moim przypadku ruszyła cała lokalna machina i ambicjonalne przekonanie, że mogą mnie „nawrócić”. W ideologii katolickiej dostaje się wszak dodatkowe punkty za „nawracanie pogan” lub „leczenie” gejów. A środki jakimi się osiąga ten cel nie mają znaczenia, zbożny cel pozwala na ignorowane wszystkich przykazań – wszak katolika obowiązuje Katechizm KK, a nie Biblia, a wszelkie zbrodnie bywają wybaczane, wystarczy tylko powołać się na mętny „interes Kościoła” (który – jest to powtarzane jak mantra – musi przetrwać, więc trzeba ukryć wszelkie niepowodzenia owego „nawracania” czy inne przestępstwa).

Nie chcę rozstrzygać do jakiego stopnia osoby, z którymi się spotkałam w dzieciństwie i później, były zdrowe psychicznie, bo nie mam do tego kompetencji. Wiem za to, jak chociaż w części mogły się czuć dzieci pochodzące z rdzennych ludów Kanady i te urodzone przez panny w Irlandii. I nie mam osobiście wątpliwości, że gdzieś w Polsce też istnieją nienazwane groby bezimiennych dzieci, które zostały zamęczone przez podobnych re-konkwistadorów. Osoby, które wbrew mojej woli próbowały mnie „formować” miały w sobie odpowiednią do tego mieszankę poczucia bezkarności, cynizmu i tępego sadyzmu, czyniące z nich, jak sądzę, wcale nie tak potencjalnych morderców.

A zatem, kiedy u nas?

Mam dosyć czekania. Zróbmy zrzutkę i wypożyczmy skądś sprzęt, i sprawdźmy kilka lokalizacji bez czekania na policję. Marzą mi się duże badania geofizyczne z użyciem takiego bum-bum. To kto się składa?

Katecheza

Katecheza w moim dzieciństwie była dosyć, hmm, szczególnym przeżyciem i jest to bardzo duże niedopowiedzenie. Jestem na tyle wiekowa, że odbywała się w salce przy kaplicy sióstr zakonnych i największą jej zaletę stanowiło, że po drodze nie przechodziło się przez szeroką ulicę do dużego kościoła, gdzie uczęszczała reszta dzieci (dla mnie i kilku innych oficjalnie nie było tam miejsca w grupie i obecnie zastanawiam się, jakimi kryteriami kierowano się przy selekcji, ale to inna sprawa), więc małe smerfy docierały w miarę bezpiecznie. I chyba na tym ich bezpieczeństwo się kończyło. Katechetka zaś zaliczyła wszelkie możliwe wpadki (chociaż wyglądały nie na „bug”, a raczej na „feature”), które skutecznie zniechęciły mnie do Kościoła Rzymsko-Katolickiego na zawsze.

Na samym początku dowiedziałam się, że wystarczy chodzić do kościoła, żeby być dobrym człowiekiem. Moje dociekliwe pytania pozwoliły na pewne doprecyzowanie, więc dowiedziałam się, że fakt, że ktoś był na przykład złodziejem nikł i bladł w porównaniu z faktem, że był to współwyznawca, i że należy go bronić przed innymi (czytaj nie wyznającymi wiary rzymsko-katolickiej). Wychowywana byłam raczej praworządnie i mieszkałam w bloku spółdzielni przy MSW, więc wstrząsnęło mną mocno. I jeśli zastanawiacie się, czy podobne podejście obowiązuje w sprawie pedofilii, to zapewniam, że tak – jak najbardziej zgadzało się to z wyrażanym w czasie katechezy światopoglądem, a i inne rozmowy z osobami również bardziej kościelnymi sprowadzały się do zapewnień, że „dzieciom krzywda się nie dzieje”. Nie mieści się to w głowie i nasza współczesna cywilizacja stoi na przegranej pozycji w zderzeniu kultur z organizacją, która według słów jej przedstawicieli, stoi na straży porządku, wyglądającego dokładnie jak 2000 lat temu, a może nawet jeszcze wcześniej, bo starożytne praktyki greckie dotyczące efebów, którzy dzięki swoim protektorom osiągali później wysoką pozycję w społeczności, miały nie być czymś złym. Obecnie nazywamy takie informowanie dzieci „groomingiem”, czyli przygotowywaniem ich do roli grzecznej i pogodzonej ze swoim losem ofiary seksualnego drapieżnika, a i wtedy spotykało się z raczej ostrą reakcją otoczenia. Oczywiście mam na myśli otoczenie bardziej ateistyczne lub mniej fanatyczne, bo „prawdziwi katolicy” (lub tak zwany kościół wewnętrzny) brak posłuszeństwa i entuzjazmu wobec bycia „wybranym” do kariery (lub raczej „kariery”) kościelnej karali i nadal karzą zaszczuciem swojej ofiary. W reportażu, który niedawno przeczytałam natrafiłam na motyw papaja, który po prostu milknie pytany o ofiary pedofilii i opis szoku osoby zadającej pytanie. Gdyby była kimś z tej grupki z katechezy, to by nie była tak zdziwiona, ponieważ usłyszałaby w dzieciństwie, że księżom, szczególnie hierarchom, to się po prostu należy w nagrodę za ich poświęcenie (czytaj celibat i brak rodziny). Hmm, w seksuologii istnieje (lub istniało) pojęcie pedofilii zastępczej, ale mam pewne wątpliwości, czy przy tak normalizowanej praktyce można mówić o środku „zastępczym”, wyglądało to na całkiem podstawową i jednoznacznie ukierunkowaną orientację, uznawaną przez tych kilka – jeśli nie więcej – osób za oczywistą. Dramatycznie brakuje mi tutaj odpowiednika angielskiego słowa „groomers”, szczególnie że nie musi to być sam pedofil, a ludzie chcący mu się przypodobać.

Reszta nauk katechetki była również szokująca, a dotyczyła dziewcząt i małżeństwa. Wedle jej słów panny do okresu dojrzewania były czyste jak śnieg, brudne stawały się dopiero dojrzewając. (Przy okazji – seks z dzieckiem miał nie być grzechem właśnie przez to dziecko jest jeszcze „czyste”. Cholera wie, jak to rozumieć, pomimo dodatkowych pytań nie udało mi się ogarnąć tej myśli i chyba nikomu zdrowemu na umyśle się nigdy nie uda.) Ale nie bójcie się, nawet jeśli już dojrzałyście, jest jeszcze dla was szansa – musicie wyrzec się seksu na zawsze, hajtnąć się z Chrystusem (czytaj wstąpić do zakonu) i skupić się na wizji idealnego pożycia z bóstwem, które będzie już można uprawiać „bez grzechu”. Bezwstydnie byłyśmy rekrutowane do życia klasztornego, a ponieważ, jak twierdziły zakonnice, już dzieci były „zepsute” dodatkowo nie szczędzono nam rad, że w razie gwałtu nie wolno nic mówić, bo to nasza wina. Wiązało się to oczywiście z katolickim poglądem na rolę kobiety, przez którą upadła ludzkości i zostaliśmy wygnani z Raju. Oczywiście, będąc dociekliwym dzieckiem, zadałam wtedy pytanie o to, gdzie był Adam i dlaczego odpowiedzialność spadła na Ewę, skoro kazano jej z tak silnym złym duchem jak wąż uporać się samej i wyraźnie została wystawiona przez Boga i Adama do wiatru. Czym do kurwy nędzy zajęty był Adam, skoro nie było wtedy jeszcze innych ludzi? Co było tak ważnego, że zostawił ją samą?

Katechetka dopuszczała istnienie kobiet innych niż zakonnice i które stworzone zostały do życia rodzinnego, ale wyraźnie oceniała ich szanse na „życie wieczne” gorzej. Oceniam obecnie, że byłyśmy zniechęcane do wybrania tej opcji, ponieważ jej zdaniem katolickie małżeństwo miało wyglądać zupełnie inaczej, niż byście się spodziewali, że związek kochających się ludzi powinien wyglądać. Jedyną szansę na owo „życie wieczne” w sytuacji kobiety zamężnej miała dawać asceza małżonki, czyli współżycie bez przyjemności (serio-serio dobry katolik powinien ich zdaniem zadbać o brak seksualnej satysfakcji u prawowitej żony), wyłącznie w celu spłodzenia potomstwa. Po rozpłodzie katoliczka powinna myśleć wyłącznie o życiu po śmierci, wyrzec się seksu, odpokutowywać za jakieś miłosne uniesienia lub myśli i ratować swoją czystość, żeby się stać kimś tak godnym szacunku jak Matka Boska. Ach, dodatkowo miała nieść swój krzyż, który polegać miał na cierpliwym znoszeniu, że mąż ma kochanki (z którymi mógł już postępować inaczej i dbać o ich orgazmy, ponieważ nie musiał się troszczyć o ich życie po śmierci). Małżonce miała wystarczyć moralna wyższość modlitwy i zwierzanie się księdzu.

Kolejne moje pytanie zadane zakonnicy dotyczyło innych denominacji i czy w nich pozycja kobiet jest równie żałosna (chociaż może nie użyłam dokładnie tego słowa). Z pewnym zdziwieniem, ale szczerze katechetka odpowiedziała mi, że w luteranizmie pastorami są kobiety na równi z mężczyznami i nie ma obowiązku celibatu. Złożyłam sobie wszystkie te nauki w jedną całość, wyciągnęłam jedyny możliwy i logiczny wniosek, i wróciłam do domu gotowa oświadczyć rodzicom, że muszę zostać luteranką i że nie chcę dalej chodzić na religię rzymsko-katolicką. Oczywiście nie spotkało się to z pozytywną reakcją sióstr i ich współwyznawców (a dodam, że całkiem blisko mojego domu oprócz zakonu żeńskiego jest też i męski, taka dziwna okolica, mimo że stolica i całkiem blisko stąd do Śródmieścia), ale to już zupełnie inna historia, zbyt długa, żeby tu ją opisywać.

PS: jeżeli uważacie, to nie była „prawdziwa” zakonnica, albo „prawdziwa” nauka kościoła, bo mówiła o zasadach nie ujętych w kanonach, to muszę powiedzieć, że w moich namolnych groomingujących do kościelnej „kariery” rozmówcach nie było żadnej wątpliwości, że istnieją zasady i nauki przekazywane sobie w „prawdziwym”, „wewnętrznym” kościele w przekazie ustnym z pokolenia na pokolenie. Kanony są tylko dla zwykłych wiernych.

PS2: Nękano mnie, zastraszano i przypisywano chęć zostania zakonnicą, ponieważ nie chciałam Ryszarda. Bo wiecie, w mózgach wariatów był tylko taki wybór dla zgwałconego dziecka. Zakon, albo wyjście za mąż za gwałciciela. A zgwałcić mógł, bo równie szalony ksiądz „dał” w wieku paru lat i tak trzeba. Znaczy wskazał, jako przyszłą żonę. I trzeba było mnie do tego zmusić.

Dollhouse

Niektórzy fani kojarzą Jossa Whedona. Jest to facet, który uratował postać Buffy. Nieustraszona zabójczyni wampirów pojawiła się pierwszy raz w filmie pełnometrażowym, który okazał się kompletną klapą. Nikt nie wierzył w powodzenie Whedona, który postanowił przenieść opowieść na mały ekran. Zmieniło się dużo, przede wszystkim odtwórczyni głównej roli, ale jądro pozostało to samo – wspólny dla pewnego pokolenia mit o dziewczynie, która zostaje namaszczona na pogromczynię wampirów o graniczących z magią możliwościach fizycznych.

Dollhouse, (Dom lalek) to jeden z kolejnych projektów Jossa Whedona zakończony po dwóch sezonach. Widzimy w nim pewną agencję wyglądającą na krzyżówkę domu publicznego pełnego eleganckich „escorts” do wynajęcia z agencją detektywistyczną i tym razem zamiast urban fantasy znajdujemy się w środku sensacyjnej opowieści SF. Panny z Dollhouse można dowolnie edukować i inaczej niż w Matrixie przed wgraniem nowych umiejętności usuwana jest też osobowość i na jej miejsce wgrywana jest nowa wraz z potrzebnymi umiejętnościami. Jest to przerażająca wizja i niestety serial został urwany na początku powstającego ruchu oporu laleczek, które pomimo wszystkiego, co robiono z ich pamięcią zaczęły orientować się w jak bardzo są wykorzystywane i nie wiedzą dlaczego, ani jak znalazły się w tej sytuacji.

Mam to za niezwykle udaną metaforę sytuacji kobiet w zmierzeniu ze współczesną kulturą i żałuję, że serial nie był kontynuowany. Zawsze się znajdzie mężczyzna gotowy tłumaczyć kobiecie wszystko, szczególnie rzeczy, na których się nie zna. Prowadzi to do zabawnych sytuacji, kiedy okazuje się, że bywają chłopcy, którzy z całym przejęciem tłumaczą dziewczynom, że powinny być przyzwoite i powstrzymywać okres, aż znajdą się w łazience i że wcale nie potrzebują podpasek. Oczywiście jest to kwestia braku edukacji, ale stoi też za tym wmawianie dzieciom płci męskiej, że to oni mają traktować kobiety jako coś uległego, na czym najlepiej zna się np. znajomy ksiądz, który przedstawia swoje poglądy jako coś obowiązującego, a oficjalną naukę jako niebezpieczny scientyzm. Podobni mu księża potrafią też wmawiać wszystkim, że włożenie do pochwy penisa, nawet gwałtem powoduje, że kobieta staje się lubieżna i zakochuje się w gwałcicielu, a jedenastoletnia dziewczynka jest odpowiednio dojrzała do seksu i to ona bywa winiona za poczynania sprawcy gwałtu. Wszelkie próby opowiedzenia komukolwiek, co się stało, są gaszone w brutalny sposób wmawianiem ofierze, że to jej zemsta za odrzucenie napalonej młodocianej dziwki. W efekcie znajdujemy się w świecie Dollhouse gdzie dzieci i kobiety są torturowane psychicznie i są zmuszane do przyjęcia punktu widzenia oprawców. Mam nadzieję, że twórcy Dollhouse miał pomysł jak poprowadzić dalej fabułę i że kiedyś dowiem się, czym skończył się pączkujący bunt Laleczek.

Henio

W czasie studiów przeszłam kurs historii Anglii. Odkryłam wtedy jedną rzecz – że interesuje mnie bardziej historia społeczna, materialna lub kulturoznawstwo, a nie historia polityczna, która jest głównym polem badań historycznych.

Jest w tym pewien paradoks, z jednej strony jeden z pierwszych wykładów na psychologii to biologiczne podstawy człowieka, gdzie studenci uczą się, że wszyscy ludzie mają ten sam wspólny człon zachowań wynikający z naszej biologiczności, z drugiej strony w badaniach historycznych dominuje model przypisujący wszystkim władcom wyłącznie motywy polityczne i racjonalne. Pozwolę się z tym nie zgodzić i za feministycznymi badaczkami przezwać, to co robi dominujący nurt w Polsce HIStorią. Pochylmy się chwilę nad HERstorią, biorącą pod uwagę podstawowe ludzkie potrzeby i emocje.

Podstawowe ludzkie zachowania, które gwarantują przeżycie, tak samo jak innych zwierząt, zawierają się w tak zwanych „czerech F”. Termin pochodzi od angielskich słów feed, fight, flee, fuck (jedz, walcz, uciekaj, ciupciaj). Wszystko inne tak naprawdę związane jest z tymi częściami mózgu, które odróżniają nas od zwierząt i zawiadują wyższymi emocjami. Praktycznie cała ludzka kultura to wysiłki, żeby w kulturowy sposób oswoić nasze cztery F i zamknąć w okowach dobrych obyczajów.

Jednym z moich ulubionych przykładów błędów popełnianych przez piewców poglądu, że mężczyźni stoją ewolucyjnie wyżej od kobiet i kierują się wyłącznie zdrowym rozsądkiem, a wszystkie decyzje władców są podyktowane kwestiami politycznymi, jest Henryk VIII.
Oto fakty: Katarzyna Aragońska i starszy brak Henryka zwierają małżeństwo. Brat Henryka umiera na tajemniczą chorobę, Katarzyna twierdzi, że małżeństwa nie skonsumowano, organizowane są zaręczyny młodszego brata z Katarzyną, po pewnym czasie Henryk twierdzi, że zaręczyny zostały zorganizowane bez jego zgody. Król Hiszpanii nalega na małżeństwo. Co twierdzi polska Wikipedia? „Henryk został zmuszony do oświadczenia, że zaręczyny zorganizowano bez jego zgody”. Śmiem wątpić i chciałabym zobaczyć źródła materialne, których używa się do poparcia tego stwierdzenia. Zresztą równie dobrze można twierdzić, że ściemniał później dla dobra miotającej się między Francją i Hiszpanią Anglii. Dumny Albion nie miał wtedy zbyt mocnej pozycji i potrzebował sojuszy. Popatrzmy na to obiektywnie. Dwóch rozbrykanych angielskich nastolatków i dewocyjna hiszpańska księżniczka, która z całą pewnością przybyła na dwór w towarzystwie kontrolującego ją katolickiego spowiednika. Małżeństwo było więc wyjątkowo niedobrane i według słów Katarzyny nie zostało skonsumowane. Bracia z całą pewnością rozmawiają na jej temat i z całą pewnością młodszy brat wcale nie ma ochoty na związek z kobietą, która prawdopodobnie nie chce spełniać obowiązku małżeńskiego, jest antypatyczna i brzydka, czego nie nadrabia wdziękiem czy ciepłem. Czy mam rzeczywiście wierzyć, że Henryk sam z siebie nie oponował? Moim zdaniem było wręcz odwrotnie, węszę możliwe morderstwo i intrygi Hiszpanów, doprowadzające do ukrycia faktu, że Hiszpanka jako klacz rozpłodowa jest towarem wybrakowanym i że zrobią wszystko, żeby uniemożliwić odesłanie jej do domu wraz z fanatyzującym dworem (nie pomylę się chyba bardzo, jeśli założę potencjalne istnienie w nim hiszpańskich szpiegów).

Nasz bohater był osobą wykształconą, muzykiem i autorem traktatów, co jest dla mnie dla mnie ważne, ponieważ za jeden z nich Henryk dostał od papieża tytuł „obrońcy wiary” Fidei Defensor. Ironiczne, biorąc pod uwagę, że dostał to za krytykę Marcina Lutra, a sam doprowadził do oderwania Anglii od Rzymu. Nie dziwię się temu niezrozumieniu, Luter wyprzedzał swoją epokę w kwestii opinii na temat pozycji kobiet w społeczeństwie i był skazany na niezrozumienie. Tak samo jak nie dziwię się, że po nieudanym małżeństwie z Kasią i najeździe hiszpańskich szpiegów Henio miał już po dziurki w nosie europejskich księżniczek.

O Musica mundana słów kilka

Blisko pół roku zabieram się za popełnienie tego wpisu. Powodów zgromadziło się kilka. Po pierwsze, zanosi się na coś w rodzaju egzegezy własnej powieści, co można uznać za przesadny ekshibicjonizm, niech inni takie rzeczy piszą, jeśli uznają, że warto. Po drugie,  od czasu opublikowania eseju „Śmierć autora” Rolanda Barthesa – a, uwierzcie mi, nie jest to świeża rzecz – wszelkie dywagacje typu „co autor chciał wyrazić” wydają się co najmniej lekko nie na miejscu w postmodernistycznym świecie, gdzie czytelnik interpretuje lekturę i dzięki niemu ożywa. Lecz cóż mam zrobić, skoro nikt do tej pory nie poruszył kwestii warstwy politycznej tego tekstu? Zadecydowałam zatem, że czas jednak coś o tym napisać na blogu. Barthes też w końcu trochę osłabił swoje stanowisko.

Mam nadzieję, że nie zdradzę zbyt wiele z fabuły, mówiąc, że „Musica mundana” opowiada dzieje heavy metalowego muzyka, który trafia do świata rządzącego się magią. Nie jest to nowy motyw, wydawać się może nawet oklepany, ale od czasów studiów prześladowały mnie myśli o tym, jak go połączyć z jednej ze starymi wyobrażeniami niesłyszalnej dla ludzi muzyki sfer Boecjusza, a z drugiej z bardziej współczesną fizyką, a dokładniej modelem korpuskularno-falowym i pomysłami de Broglie’a, twierdzącymi że nawet materię można opisać jako falę. Dźwięk też jest falą, więc te dwa modele łączą się ze sobą, oczywiście nie ma to żadnego naukowego sensu, ale w fantasy wystarczy i w głowie autorki powstała myśl o magii opartej na muzyce i alternatywnych światach, które można odwiedzać, dostrajając się do odpowiedniej częstotliwości.

Utrzymuję się zupełnie z czegoś innego niż literatura; powiedzmy sobie szczerze, dla większości autorów w Polsce pisanie jest czasochłonnym hobby i najwyżej źródłem dodatkowego dochodu, a ja jestem dosyć leniwa, więc pewnie moje pomysły zostałyby niezrealizowane, mając towarzystwo innych, nigdy niezaczętych lub niedokończonych tekstów. Jednak stało się coś, co mnie zmotywowało i dochodzimy w końcu do części politycznej tego wpisu i mojej złości na polską rzeczywistość.

Zanim napiszę coś, co zantagonizuje kilka osób, które cenię, kilka słów wyjaśnienia. Nie mam nic przeciwko większości katolików. Bywają wśród nich ludzie wykształceni, traktujący religię albo ceremonialnie, albo jako zbiór metafor, z których czerpią pocieszenie, a literaturę biblijną tak jak należy ją moim zdaniem traktować – jako wytwór ludzi swojej epoki, kultury i czasów, zgodnie ze wszystkimi narzędziami, jakich dostarcza kulturoznawstwo i literaturoznawstwo. Problem mam jednak z osobami, które patrzą na Biblię i religię na sposób, którego nie powstydziliby się Amerykanie z Bible Belt, jako coś, co należy traktować dosłownie i walczyć, aby wszyscy wyznawali homogeniczny światopogląd. Oczywiście, spotkałam się już z zarzutem wojowniczego ateizmu, ale naprawdę uważam, że czas korzystać z prawa do wolności wypowiedzi i wyznawania poglądów bez lęku. Należy wskazywać na prymat nauki – inaczej okazuje się, że jesteśmy jak podgrzewana powoli żaba, której cały czas mówi się, że ma szanować potrzeby innych ludzi do wyznawania religii i zanim się zorientuje kończy martwa. Co w polityce można tłumaczyć jako zlikwidowanie wydawało się nienaruszalnego kompromisu w sprawie aborcji i wprowadzenie całkowitym zakazem aborcji.

Do tej pory pamiętam zdjęcie zadowolonego proboszcza i kilku dzieci, patrzących jak płoną egzemplarze „Harry’ego Pottera”. Pomińmy że ognisko najprawdopodobniej powstało z naruszeniem przepisów przeciwpożarowych – przypominam, że w miastach nie wolno rozpalać ognisk. Nieważne też, że od lat czterdziestych XX wieku nie istnieje żadna oficjalna lista dzieł zakazanych. Wystarczy jednak, że duchowny uzna za zagrożenie fikcję przedstawiającą przygody młodego czarodzieja, aby uczniowie zostali wciągnięte w stawianie mini stosów. Jest to powód do niepokoju, ponieważ mamy do czynienia z instytucją która co do zasady odrzuca naukę i wypluwa z siebie teologiczne zapewnienia, że skrobia zarażona pałeczką krwawą jest częścią mięśnia sercowego. Pamiętam jeszcze na tyle katechezę z dzieciństwa, że chyba wiem, jaki problem mają niektórzy katolicy z fantasy. Każde fantazjowanie biorą za rodzaj objawienia, bo – jak tłumaczono mi w dzieciństwie na religii – myśli muszą skądś pochodzić i każde przedstawienie magii pochodzi od złego. A zatem pewnie by uznali, że autorzy fantasy zasługują na egzorcyzmy. Jeżeli komuś wyda się to stwierdzenie przesadnym, proszę zastanowić się nad przypadkiem Adama Darskiego. Do spraw o obrazę uczuć dołączył dodatkowy element – prośba do sądu, aby poddać muzyka badaniom psychiatrycznym i egzorcyzmom. Państwowy sąd, poważna instytucja wydawałoby się, ma rozstrzygać o czyimś zdrowiu psychicznym lub opętaniu.

Absurd goni absurd.

Można powiedzieć, że Nergal to ekstremista, niech i tak będzie. W takim razie proszę mi wyjaśnić, za co obrywa Megadeth? Lider zespołu sam się określa jako new born Christian (pomińmy lata uzależnień od narkotyków, w końcu jest nawróconym grzesznikiem). A mimo to Megadeth bywa umieszczany na listach zespołów oskarżanych o satanizm. Sądzę, że prędzej chodzi o narzucenie swoich przekonań estetycznych i wychowanie kolejnych pokoleń posłusznych klonów. Nie zdziwię się, jeśli po muzykach metalowych i Harrym Potterze również mniej znani pisarze fantasy będą narażeni na szykany.

Można powiedzieć, że taki mamy klimat. Ale można zrobić tak jak ja – odreagować i na złość Kościołowi Katolickiemu napisać powieść, w której wypędzone niegdyś przez niego magiczne istoty po wiekach od wygnania z Polski odpowiadają inwazją i założeniem swojej kolonii w Krakowie. A mój główny bohater (mający ze mnie i narzeczonego z dawnym lat więcej, niż myślicie) pada ofiarą spisku zaburzonych psychicznie ludzi. Ale nie bójcie się, wróci silniejszy niż kiedykolwiek.

I mityczne postaci wcale nie zamierzają wracać do siebie.

Apostazja

Jest to trochę zabawne, bo ludzie znający mnie od dzieciństwa wiedzą, że jestem satanistką (oraz ateistką, i tylko trochę żartuję), ale dopiero teraz formalnie złożyłam apostazję, czyli deklarację, że Kościół może mnie oficjalnie pocałować w dupę. Bawi mnie to dlatego, że na przełomie wieków byłam jedną z osób, które wpisały się na listę wiernych potrzebną, żeby formalnie zalegalizować w Sądzie Najwyższym Kościół Rodzimowierczy, czyli pogański. Nie pamiętam, który to dokładnie kanon Kościoła Rzymsko-Katolickiego o tym mówi, ale fakt faktem – jest to deklaracja przed urzędnikiem innego kościoła, czyli BUM-TSSS i nie jestem od tamtego momentu katoliczką. Niestety kilka osób nie chciało tego uznać i zaczęło mnie prześladować religijnie i wmawiać, że jestem, kim nie jestem, więc uznałam, że potrzebny mi oficjalny papier uznawany przez KRK.

Dawne paszportowe były lepsze…

Czas chyba sobie zrobić jakieś lepsze fotki, bo obecne paszportowe nie są nawet w połowie tak ładne, nie nadają się ani na bloga, ani na okładkę książki (prace trwają, czekam na dwie kolejne ilustracje, bo trzeba je ponownie zeskanować i to w zasadzie będzie koniec składu).